Niech się spełnią wszystkie Wasze życzenia,
te łatwe i te trudne do spełnienia.
Niech się spełnią te duże i te małe,
te mówione głośno lub wcale.
Niech się spełnią wszystkie krok po kroku
w nadchodzącym Nowym Roku

tego Wam życzą
tusieńka, Niutek i M.

Mając zaledwie osiemnaście miesięcy, Niutek pewnie wkroczył w okres buntu dwulatka. Objawy, w postaci nadmiernego marudzenia bez wyraźnego powodu, rzucania się na podłogę w celu wymuszenia na rodzicach tego, czego akurat pożąda i notoryczne domaganie się poświęcania Mu całej uwagi, występują - powiedziałabym - w stopniu umiarkowanym, acz momentami bardzo uciążliwym. Całe szczęście, że te przedstawienia odbywają się w domowym zaciszu, przez co nie jesteśmy narażeni ani na oburzone spojrzenia przechodniów, ani też na ich dobre rady. No i ogólnie jakoś dajemy sobie radę z chimerycznym nastrojem naszego Jedynaka. Chociaż czasem zastanawia mnie jakim cudem sąsiedzi zza ściany wytrzymują te potępieńcze wrzaski, bez chwytania za telefon i wykręcania raz po raz numerów policji i opieki społecznej. Widać mamy bardzo odpornych sąsiadów, a trzeba przyznać, że Niutek parę w płucach ma i potrafi z nich wydobywać dźwięki ofiary żywcem pozbawianej powłok ciała.

I w sumie, to zaczęłam już przywykać do powyższych symptomów i coraz lepiej pohamowywać niutkowe histerie, gdy nagle znienacka pojawił się całkiem nowy symptom - kłopoty ze snem. Początkowo kładłam to na karb niewyrzniętych do tej pory piątek, ale mój Synek szybko wyprowadził mnie z błędu stanowczo domagając się położenia Go w naszym małżeńskim łożu, z którego nie tak dawno został na stałe wyeksmitowany do własnego łóżeczka. Owszem, nie przeczę, trafia do nas nad ranem, gdy przebudzi się, a my czujemy, że przyda nam się jeszcze półgodzinna drzemka. No ale żeby tak od razu?! W porze, kiedy z ogromną chęcią wtulał się w swoją przytulankę, kładł główkę na własnej podusi i bez szemrania zasypiał w ciągu kilku minut? Tego to było za wiele, toteż chcąc pozostać nieugiętą i konsekwentną matką, niewzruszenie wytrzymywałam Jego lamenty - poddając się tylko czasem, bo któż z nas nie popełnia błędów i ma zawsze anielską cierpliwość? Do czasu...

Dokładniej do wczorajszego wieczora, kiedy to podczas kolejnej "łóżkowej" awantury, postanowiłam dać Młodzieży chwilę na samotne przemyślenie swego postępowania i być może dobrowolne wyciszenie się. A że moje nerwy były cieniuteńkie niczym postronki, stwierdziłam, że i mnie przyda się odrobina samotności na uzupełnienie pokładów cierpliwości. Wyszłam więc z dziecięcego pokoju i z zacisza własnej sypialni nasłuchiwałam niutkowej syreny, która w pewnym momencie zrobiła się jakaś taka głośniejsza... Wyszłam więc na przedpokój, by sprawdzić, co się dzieje, a tam zapłakany Niutek maszeruje wprost do naszej sypialni! Uciekł z łóżeczka!!! Jakim cudem? Przecież szczebelki nie były wyjęte... Wzięłam Młodego na ręce i poprowadziłam do Jego pokoju, gdzie jeszcze trochę pomarudził, choć widać było, że już zmęczony i bunt jakby traci na sile, aż w końcu dał za wygraną i usnął.

Nie na długo jednak, bo zrywał mnie z łóżka kilkukrotnie tej nocy, bym poczuwała przy Nim zanim znów odpłynie w objęcia Morfeusza. I znów, do czasu... kiedy to postanowił, że nie ma już ochoty spać samotnie i zdecydowanie woli wpakować się do mojego łóżka. Aby zamanifestować niepodważalność swojej decyzji, przewiesił się przez balustradę łóżeczka, złapał mocno swymi małymi łapkami szczebelki po zewnętrznej stronie, po czym przełożył nogę na zewnątrz, wyślizgując się tym samym ze swego "więzienia". I cóż ja biedna miałam począć? Musiałam Go wziąć do siebie, bo gotów był wyskakiwać z łóżeczka do rana, byle tylko osiągnąć swój cel.

I tylko pytam się - co dalej?... Mam nadzieję, że cały ten bunt zniknie tak samo szybko i niepostrzeżenie, jak się pojawił - czego serdecznie sobie i wszystkim Mamom dwulatków życzę...

Święta przeminęły, jak z bicza strzelił, pozostawiając mi po sobie (prócz tego, co znalazłam pod choinką) dwa dodatkowe kilogramy na mej osiej talii. Ale to tylko świadczy o tym, że wigilijna kolacja i cała reszta świątecznej stawy była przepyszna - dosłownie grzechu obżarstwa warta...

Niestety razem ze świętami dobiegła też końca wizyta moich Dziewczyn i dziś odwieźliśmy je na lotnisko. O tej porze już pewnie wygrzewają się w cieple własnego domu i próbują udobruchać Kota, który z pewnością chodzi obrażony za to, że musiał cały tydzień spędzić pod opieką obcej osoby...

No ale cóż poradzić - wszystko, co dobre, kiedyś się kończy... Na nasze nieszczęście - stanowczo zbyt szybko.

A na pocieszenie została mi tylko Teściowa, która ostatnio coraz częściej doprowadza mnie do szału. Mam nadzieję, że jakoś przeżyję tę jej wizytę i wspólną podróż do Polski, pozostając przy zdrowych zmysłach. Jednak to prawda, że co za dużo to niezdrowo i na własnej skórze przekonuję się, że dwie 3-tygodniowe wizyty Mother-in-love w przeciągu niecałych 3 miesięcy, to stanowczo za wiele...

Małą gwiazdkę przed świętami
Przyjmij proszę z życzeniami
Może spełni się marzenie
Białe Boże Narodzenie
Lub, gdy przyjdzie Ci ochota,
Niech to będzie gwiazdka złota,
Bo gdy spada taka z nieba,
Wtedy zawsze marzyc trzeba
No a jeśli tak się zdarzy,
Że srebrzysta ci się marzy
Możesz także taką zdobyć
I choinkę nią ozdobić
Gwiazda, gwiazdce zamrugała
I choinka lśni już cała
Naszych marzeń jest spełnieniem
Bo jest piękna jak marzenie
A pomarzyć czasem trzeba
Każdy pragnie gwiazdki z nieba.


Najserdeczniejsze życzenia bożonarodzeniowe składają
tusieńka, Niutek oraz M.

Święta już za progiem, a u nas praca wre od kilku dni. Wigilijne potrawy prawie gotowe, jeszcze tylko zupa grzybowa warzy się wesoło, roztaczając wokół swój zniewalający zapach... Sprzątanie też w toku, całe szczęście, że są ze mną moje Dziewczyny, to jakoś te przygotowania idą. Jest też u nas moja Teściowa, ale Jej to się tak jakoś wcale nie spieszy i leniwie robi to, co miała zaplanowane (i wcale się nie zdziwię, jak przez Jej opieszałość kolacja opóźni nam się o jakieś dwie godziny).

A poza tym jeszcze tylko choinka cierpliwie czeka w kąciku, odziana jedynie w roztańczone światełka i gwiazdę, aż zawiesimy na niej te wszystkie przecudne ozdoby, które zbieraliśmy przez cały grudzień. Ale to dopiero jak M. wróci z pracy...

P.S. ŚWIĘTA SĄ BIAŁE!!!

Byliśmy dzisiaj na imprezie charytatywnej organizowanej przez firmę, w której pracuje M. Oczywiście tematem przewodnim były zbliżające się Święta. Na miejscu czekało na nas mnóstwo atrakcji: przejażdżka konnym powozem, robienie świątecznych kartek i pokarmu dla reniferów Świętego Mikołaja (co w praktyce oznaczało zmieszanie płatków owsianych z brokatem, po to, by w Wigilię wysypać tę mieszankę przed domem, aby renifery znalazły w ciemnościach drogę, a Mikołaj zostawił prezenty pod choinką), karmienie renifera i osiołka, wizyta w warsztacie elfów, pieczenie pianek nad ogniem i oczywiście wizyta w domu Świętego Mikołaja.

W trakcie tej wizyty, Pani Mikołajowa poczęstowała wszystkich upieczonymi przez siebie herbatnikami i dodatkowo kubeczkiem grzanego wina dzieci pełnoletnie. Potem jeden z elfów oprowadził nas po mikołajowej chatce, prowadząc do biblioteczki, w której czekała na nas Wróżka z mnóstwem zimowych opowieści. Co jakiś czas do pokoju wpadał elf i wyczytywał imiona kolejnych dzieci, a kiedy odnalazł właściwe, wręczał im małe paczuszki i zabierał je ze sobą do saloniku, w którym, przy pięknie ustrojonej choince, czekał Święty Mikołaj.

Okazuje się, że to naprawdę bardzo sympatyczny staruszek. W dodatku bardzo gadatliwy. Oczywiście pytał czego życzymy sobie pod choinką i chętnie pozował z nami do zdjęć. Najpierw rodzinnie (miałam wtedy możliwość poczuć się zupełnie, jak mała dziewczynka, bo Mikołaj posadził mnie na swym kolanie), a potem już z samym Niutkiem, który o dziwo, nawet nie zaprotestował, kiedy został posadzony na mikołajowym kolanie. Na pamiątkę tej wizyty dostaliśmy rodzinne zdjęcie ze Świętym oprawione w ramkę, które teraz dumnie stoi na naszym kominku.

Po wyjściu od Państwa Mikołajów, poszliśmy jeszcze do zagrody z osiołkiem i renem. Niutek bardzo się ożywił przy zwierzakach - bez skrępowania głaskał kłapoucha po uchu. Zresztą osiołek był bardzo przyjacielski i skory do pieszczot, bo w pewnym momencie wystawił pysk między deskami ogrodzenia i próbował "pocałować" najpierw mnie, a potem Niutka, który śmiał się z tych oślich czułości wniebogłosy. Niestety ren był trochę bardziej zdystansowany i na wszelki wypadek wolał trzymać się na uboczu, nie dając się nawet pogłaskać...

A kiedy już opuszczaliśmy to magiczne miejsce - Ceannanus, które na kilka chwil zamieniło się dla nas w Biegun Północny - z nieba nieśmiało zaczął sypać biały puch... A to znów rozbudziło moją cichą nadzieję...

Kompletnie nieodpowiednią porę sobie wybrałam na to przeklęte odpieluchowywanie! Ostatnio sporo jeździmy i w związku z tym Niutek częściej jest w pieluszce, niż bez niej. Nic dziwnego, że nie może ogarnąć tego, kiedy może siusiać gdzie chce, bez mokrych niespodzianek, a kiedy musi biec do toalety. Sama bym zgłupiała w takim chaosie. Do tego w niedzielę zrzuci nam się na głowę Rodzinka, która przyjeżdża do nas na Święta i będzie jeszcze większy harmider... Tak więc doszłam do wniosku, że nie ma co się wygłupiać i trzeba rzeczoną misję przełożyć na inny termin. Najbliższy możliwy będzie dopiero w połowie marca, bo po nowym roku wybieram się z Niutkiem do Mamy, do Polski, i wrócę tu dopiero na wiosnę. A tam nie będę zaczynać, bo taka gwałtowna zmiana środowiska zapewne też nie przyczyni się do odnoszenia toaletowych sukcesów.

Przyznawszy się niniejszym do sromotnej klęski w powyższym temacie, zamierzam cieszyć się czasem, kiedy to mój Synuś nie jest jeszcze dorosłym facetem, który już potrafi wszystko zrobić sam...

Również niedziela była pełna atrakcji - wybraliśmy się na przejażdżkę Świątecznym ekspresem, by spotkać się ze Świętym Mikołajem.

Przy tej okazji mieliśmy możliwość przyjrzeć się z bliska światowi nauki - fizyki, biologii, mechaniki, geologii - i samodzielnie poeksperymentować z własnym ciałem, siłą ciążenia, czy też aerodynamiką, albowiem impreza odbywała się w centrum edukacyjnym, które organizuje najróżniejsze spotkania i warsztaty, by przybliżyć młodszym i starszym wiele dziedzin wiedzy. Ze wszystkich tych atrakcji Niutkowi najbardziej przypadło do gustu puszczanie bąbelków o najprzeróżniejszych kształtach w wielkiej tubie z bliżej nieokreśloną cieczą, robienie hałasu na instrumentach perkusyjnych, a także kącik dla najmłodszych eksploratorów, gdzie mógł pooglądać książeczki, poukładać drewniane puzzle i pobawić się z rówieśnikami. Mnie natomiast zdecydowanie najbardziej spodobała się maszyna do puszczania kółek z dymu, a także granitowa kula o wadze 400 kilogramów, którą można było obracać w dowolnym kierunku, co nie było proste ze względu na to, że była cała śliska od wody...

Po zwiedzeniu części naukowej i przekąszeniu kanapek, poszliśmy dalej, by odbyć długo wyczekiwaną podróż do chatki Świętego Mikołaja. Ekspres okazał się być maleńką, wyglądającą jak zabawka, kolejką, mieszczącą zaledwie osiem osób na swych dwóch wagonikach. Tak, tak - na wagonikach - bowiem siadało się na nich okrakiem. Zajęliśmy miejsca na przedzie, by mieć lepszy widok, M. pstryknął pamiątkową fotkę, usiadł za nami i pociąg ruszył w bajeczną podróż... Po drodze mijaliśmy niedźwiedzie polarne i pingwiny, a gdzieś spod sufitu zaczął padać śnieg!!! A przynajmniej ja myślałam, że to dzieło jakiejś armatki śnieżnej, ale M. szybko wyprowadził mnie z błędu, mówiąc, że to tylko bardzo drobna piana. Tak, czy inaczej było to bardzo pomysłowe. Potem trafiliśmy do maleńkiej wioski na Biegunie Północnym i mknęliśmy wesoło między chatkami wyglądającymi, jakby były zrobione z piernika, aż w końcu pociąg stanął, a naszym oczom ukazał się Święty Mikołaj siedzący przed domem obok sań po brzegi wypełnionych prezentami. Poszliśmy do niego, by zamienić z nim kilka słów i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Na koniec Mikołaj życzył nam wesołych Świąt i pożegnał nas, wręczając Niutkowi specjalną papeterię, na której Malutki miał napisać swoje życzenia odnośnie gwiazdkowych prezentów.

I w ten oto sposób, ta bajeczna i niezwykle magiczna podróż dobiegła końca, a my zmuszeni zostaliśmy stawić czoła szarej, no powiedzmy zielonej, rzeczywistości... Jedno jest pewne, warto było wsiąść do tego ekspresu i, jak za czasów dzieciństwa, jeszcze raz uwierzyć w Świętego Mikołaja...

Jak wcześniej wspominałam, w sobotę wybraliśmy się z M. i Niutkiem na warsztaty muzyczne dla dzieci. Tematem przewodnim zajęć były nadchodzące Święta Bożego Narodzenia, w związku z tym sala była udekorowana kolorowymi światełkami choinkowymi, na ekranie wyświetlały się obrazki o gwiazdkowej tematyce, a grane utwory przepełnione były dźwiękiem dzwoneczków, których tak bardzo brakuje mi w radiu.

Animator prowadzący zajęcia był wręcz rewelacyjny - widać było, że praca z maluchami to dla niego chleb powszedni. Zabawiał małych słuchaczy, włączał ich do wspólnego muzykowania, wręczając coraz to inne instrumenty (niektóre z nich pierwszy raz widziałam na oczy i nawet nie mam pojęcia, jak się nazywają). Oprócz dzieciaków, skutecznie wciągnął do zabawy również dorosłych. I w całym tym ferworze miał tylko jeden problem, którym bynajmniej nie było ogarnięcie gromady rozkrzyczanych brzdąców, a dogadanie się z akompaniatorem, sprawiającym wrażenie, jakby był myślami gdzieś hen daleko, daleko w ciepłych krajach, przez co spóźniał się z wejściami lub grał nie zważając na próby zatrzymania muzyki, jakie usilnie, acz bezskutecznie podejmował prowadzący.

Zabawa była przednia: wspólne muzykowanie, śpiewanie, mnóstwo śmiechu, słuchanie opowieści... To jest właśnie to, co Tygryski lubią najbardziej. I wszystko to trwało nie dłużej niż godzinę! To aż niewiarygodne, zważywszy na to, ile różnych rzeczy udało nam się zrobić przez ten króciuteńki czas. Nawet Niutek świetnie się bawił, mimo że jako najmłodszy uczestnik brał udział tylko w mniej wymagających częściach zajęć, takich jak potrząsanie marakasem, czy też dzwoneczkami.

Tak bardzo spodobały mi się te warsztaty, że chętnie wzięłabym udział w kolejnych. Niestety okazało się, że nie wiadomo kiedy i czy w ogóle następna tego typu impreza się odbędzie, ponieważ organizacja zajmująca się organizowaniem tych spotkań nadal negocjuje warunki najmu z właścicielem lokalu na kolejny rok... Oby się dogadali...

Na Wyspie nastał koniec zimy... Cały śnieg, zalegający na ziemi od ponad tygodnia, stopniał w ciągu jednej nocy. Spod smętnych resztek białego puchu, wygląda szmaragdowozielona, jak na tę część świata przystało, trawa.

Koniec marzeń o białym Bożym Narodzeniu... I jak ja mam się teraz nastrajać świątecznie? Co prawda w tutejszym radio zaczynają wreszcie puszczać moje wytęsknione piosenki z dzwoneczkami, ale co z tego, jak aura za oknem bardziej wskazuje na rychłe nadejście Wielkanocy, a nie Wigilii...

Dobrze, że mamy na weekend zaplanowane dwie całkiem miłe eskapady: w sobotę jedziemy z Niutkiem do Droichead na Banna, na warsztaty muzyczne o wdzięcznej nazwie "Winter Wonderland", a w niedzielę, w Beal Feirste, wybierzemy się na przejażdżkę Christmas Express-em i odwiedzimy wioskę Św. Mikołaja. To z pewnością zrekompensuje mi brak zimy za oknem. Już nie mogę się doczekać tych atrakcji!

Trzy dni temu zaczęłam misję o kryptonimie: "odpieluchowywanie" (w skrócie MO - niezbyt udany ten skrót, ale jak się nie ma, co się lubi...) i chyba całkiem nieźle mi to idzie. Początkowo próbowałam wysadzać Niutka na chybił trafił, ale nie zdało to egzaminu, bo jakimś dziwnym trafem, w większości przypadków pieluszka i tak była już zmoczona, co - szczerze mówiąc - zniechęcało mnie do podejmowania kolejnych wysiłków w celu wyprzedzenia procesów fizjologicznych mego drogiego Dzieciątka. Dlatego też dnia drugiego postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę i spróbować "terapii wstrząsowej" - krótko mówiąc zamieniliśmy pieluchę na zwykłe majtki w nadziei, że kilka mokrych wpadek, sprowokuje Niutka do zapobiegania przykrym niespodziankom i skłoni Go do sygnalizowania swoich potrzeb.

I tak oto cały wczorajszy dzień upłynął mi na przebieraniu Młodego i "likwidowaniu szkód". Chociaż ze dwa razy udało Mu się wyprzedzić własny pęcherz. Uznawszy to za sukces i dobrą wróżbę na przyszłość, postanowiłam iść za ciosem i trzymać się raz obranej, bezpieluchowej ścieżki.

Dzień trzeci, zgodnie z moimi przypuszczeniami, okazał się całkiem owocny, albowiem Niutek coraz częściej zdaje sobie sprawę, kiedy musi skorzystać z toalety i prowadzi mnie do niej na tyle wcześnie, że z reguły udaje Mu się uniknąć wpadki. I chociaż zdarzyło się dziś kilka mokrych niespodzianek, to ich liczba była znikoma. Także jesteśmy na całkiem dobrej drodze do "życia bez pieluszki".

A śnieg nadal zalega na szmaragdowych pastwiskach... Istne białe szaleństwo! Przez to (a może raczej dzięki temu) w moim sercu zaczęła tlić się maleńka iskierka nadziei na białe Święta...

Póki co minęły mikołajki - były oczywiście prezenty (nie tradycyjnie rano, ale w okolicach południa, kiedy M. wrócił do domu po nocce), były emocje związane z otwieraniem niutkowego podarku, a także radość z otrzymanych drobiazgów. I tak się jakoś zrobiło mi się świątecznie... A w radio, jak na złość brak piosenek z dzwoneczkami. A szkoda, bo może one by mnie zmobilizowały do przedświątecznych przygotowań...

Właśnie - przygotowania daleko w lesie, motywacji jak na lekarstwo - coś czarno widzę te Święta... A ja wsiąkłam... Trafiłam na świetną stronę z niebanalnymi łamigłówkami i ciężko mi się od nich oderwać... I pewnie nie spocznę, póki wszystkiego nie rozszyfruję...

Coś mi ten post taki zagmatwany wyszedł - zupełnie bez ładu i składu. Wrócę, jak mózg mi ochłonie od tego ciągłego kombinowania i poszukiwania rozwiązań, może wtedy będzie sensowniej...

Tak zimowo... Jak długo tu mieszkam, to jeszcze nie widziałam tyle śniegu, i to zalegającego sobie spokojnie tak długo... Co prawda, to dopiero kilka dni, odkąd spadły pierwsze płatki, ale dwa lata temu po godzinie nie było już po nich śladu. Podobno w zeszłym roku też było biało na w grudniu - nie wiem, bo miałam tę niebywałą przyjemność spędzić Boże Narodzenie w domu, pierwszy raz od dwóch lat.

W tym roku niestety znów Święta tutaj, ale patrząc za okno, coraz bardziej liczę na to, że przynajmniej będą białe... A poza tym, o ile pogoda okaże się na tyle przychylna i nie sparaliżuje ruchu lotniczego, to nie będziemy sami...

Właśnie - Święta - coraz mi do nich tęskniej, do tego wiru przygotowań, zapachu pieczonych ciast, ubierania choinki... Ale póki co, tylko o tym myślę, czyniąc jakieś takie maleńkie przygotowania (głównie w głowie i na papierze), jak np. zeszłoniedzielne pieczenie pierników, czy dzisiejsze malowanie sztucznym śniegiem wzorów na oknach. I tylko za jedno nie chce mi się zabierać - za generalne przedświąteczne porządki... Mogłyby się tu zjawić jakieś dobre duszki, czy elfy i odwalić za mnie tę brudną robotę, tak, by dla mnie pozostała tylko ta najprzyjemniejsza część przygotowań - pichcenie smakołyków i dekorowanie domu.

I zostaje jeszcze menu... Tak nad nim myślę i myślę, i jakoś nie mogę się zebrać, żeby je wreszcie sporządzić robiąc przy okazji listę tego, w co należałoby się zaopatrzyć. Co prawda postanowiłam wprowadzić odrobinę urozmaicenia w naszą tradycję i, jako że Święta spędzamy na Wyspie, przygotować tutejszy tradycyjny Christmas Day dinner, z faszerowanym indykiem, pieczonymi ziemniaczkami, sosem żurawinowym oraz świątecznym puddingiem na deser - mam nadzieję, że wyjdzie mi z tego coś jadalnego... I o ile na przygotowanie indyka od podstaw jestem w stanie się porwać, o tyle pudding będzie ze sklepowej półki, ale o tym sza...

No nic, jak trzeba, to trzeba - idę po kajecik i ołóweczek i będę wymyślać tę wigilijną kolacyję razem ze wszelkimi słodkościami, ciesząc przy tym moje oczy białym puchem, który nieprzerwanie sypie od samiusieńkiego ranka... A po południu znów zasiądę przy kawusi i będę słuchać "Trójkowej" licytacji, wprawiając się przy tym w jeszcze milszy, świąteczniejszy nastój... Może dziś będzie więcej piosenek z dzwoneczkami?...

I od tego śniegu już mi się zupełnie w głowie poprzewracało! Nasza wioseczka wygląda tak pęknie, skąpana w białym puchu, że zaczęłam liczyć dni do Świąt. I może nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu Boże Narodzenie tuż tuż, gdyby nie to, że zachciało mi się posłuchać tych wszystkich zimowych piosenek pachnących choinką i cynamonem. Ale mam też coś na swoje usprawiedliwienie, oprócz iście świątecznej aury za oknami, chciałam poczuć odrobinę tej magii w trakcie pieczenia pierników...

Oczywiście jak co roku zarzekałam się, że nie będę ich robić za dużo, a jak przyszło co do czego to wyrobiłam ciasto z podwójnej porcji składników... Koniec końców wyszły mi dwie duże puszki ciasteczek, które teraz będą sobie spokojnie leżakowały na półeczce i miękły w oczekiwaniu na Wigilię, kiedy to znowu będzie im dane ujrzeć światło dzienne. Tak czy inaczej dwie puszki to i tak ledwie połowa tego, co zrobiłam w zeszłym roku i dwa lata temu, i trzy lata temu... A druga sprawa, że nie siedziałam do późnej nocy (w zeszłym roku pieczenie zajęło mi skutecznie czas do 2.00) przy piekarniku, bo cała zabawa potrwała ledwie od 16.30 do 20.00. I, mimo mojego początkowego wewnętrznego sprzeciwu, postanowiłam jednak zaangażować Niutka w to przedsięwzięcie.

Synek dzielnie przesiewał proszek do pieczenia, raz przejechał wałkiem po cieście, no i oczywiście wykrawał pierniczki, co chyba najbardziej przypadło Mu do gustu. Potem asystował mi przy włożeniu pierwszej partii ciastek do piekarnika, a kiedy przyszło do przekładania ostygniętych już pierników do puszki, to przyglądał się z zaciekawieniem, co robię i w końcu chwycił za ciasteczko i... wepchnął je sobie w całości do buzi... I na tym skończyła się Jego przygoda z pieczeniem.

A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak nadal liczyć dni, obserwować rudziki siadające na naszym płocie i pomalutku obmyślać świąteczne menu - a mam już co do tego pewien niecny pomysł... Serdecznie pozdrawiam z zaśnieżonego Cionn Aird, z Zielonej Wyspy, która już w niczym nie przypomina samej siebie, przynajmniej tu - w moim małym świecie...

Bardzo lubię nasze święta narodowe. Chyba zostało mi to jeszcze z podstawówki, kiedy to śpiewałam w chórze pieśni patriotyczne: "Czerwone maki na Monte Cassino", "Legiony", "Rozkwitały pąki białych róż" z okazji Święta Niepodległości, czy też "Witaj majowa jutrzenko" z okazji 3. Maja.

Uwielbiam je,chociaż sama nie wiem dlaczego mam do nich taki sentyment, bo jakoś nie uważam się za patriotkę. A przynajmniej nie w taki sposób, jaki prezentują niektóre osobistości polskiej sceny politycznej.

Kiedy jednak słucham tych pieśni, to nie mogę ukryć wzruszenia, a moje serce rośnie z dumy, że jestem Polką. Że mam to szczęście należeć do narodu, który, mimo zaborów i okupacji wojennych, nie złamał się i nie utracił swojej tożsamości. Narodu, który żyje pamięcią o swojej przeszłości, czci swoich bohaterów. I mimo że mieszkam tysiące kilometrów od swojej Ojczyzny, to czuję się z Nią niesamowicie zjednoczona. I mam cichą nadzieję, że ta nasza emigracja będzie naprawdę tylko chwilowa... Że w przyszłym roku będę już mogła uczcić te dni właśnie tam, w Polsce...

I jeszcze chciałabym umieć wszczepić tę miłość w maleńkie Niutkowe serce, tak aby i On odczuwał tę tęsknotę za ziemią ojczystą, gdziekolwiek by Go nie rzucił los. Żeby wiedział, gdzie jest Jego Dom...

W zeszłą niedzielę odwieźliśmy na lotnisko Mamę M. Była u nas ponad trzy tygodnie. Trochę bałam się tej wizyty, bo wiedziałam, że cały ciężar dostarczania Jej rozrywki spadnie na mnie, jako że M. haruje jak wół na dwa etaty i ostatnio prawie nie bywa w domu.

Na całe szczęście mój kochany mąż znalazł odrobinę wolnego czasu na wożenie nas po rozmaitych centrach handlowych, a nawet na to by zorganizować nam wycieczkę do najstarszej destylarni whiskey na Wyspie (ale o tym później). Tak więc dni miałyśmy jako tako zapełnione, chociaż robienie zakupów z moją Mother-in love (jak to pięknie określiła kiedyś moja znajoma) znużyło mnie już po pierwszym razie... Dla dobra sprawy i świętego spokoju zacisnęłam jednak zęby i pokonywałam kolejne kilometry między sklepowymi półkami i wieszakami.

Zostały jednak wspólne wieczory... I tu sprawa się nieco komplikowała - M. w pracy, Niutek w łóżeczku, a ja sama na polu walki, zupełnie bez pomysłu na coś, co mogłoby mile i skutecznie wypełnić nam czas... Zwłaszcza, że brak u nas było wtedy internetu oraz telewizji, których możnaby użyć w razie ostatecznej konieczności.

I tak co wieczór siadałyśmy naprzeciw siebie w kuchni dzierżąc kubki z gorącą herbatą w dłoniach i gadałyśmy. Gadałyśmy, gadałyśmy i gadałyśmy... Całymi godzinami. O wszystkim co nam ślina przyniosła na język, ale głównie o rodzinie - tej dzisiejszej i tej, którą dawno już pochłonęła przeszłość. Mama M. opowiadała mi tak niesamowite i poplątane losy swoich rodziców, dziadków, wujostwa, a także zupełnie zwyczajne koleje swojego małżeństwa. I kiedy tak opowiadała naszła mnie refleksja (nie pierwszy raz zresztą, bo o tym samym pomyślałam słuchając opowieści mojej Mamy Chrzestnej), że warto by było to wszystko spisać dla potomnych. I niekoniecznie myślę tu o wydaniu, jakiejś powieści (chociaż gdyby ją dobrze napisać, to byłaby naprawdę arcyinteresująca), ale tak zwyczajnie spisać to w jakimś kajeciku, żeby móc się tym wszystkim podzielić z własnymi dziećmi i wnukami, kiedy już będą wystarczająco dorosłe, by pytać o swoje korzenie i słuchać historii o duchach przeszłości...

Dzięki tym wieczorom, pobyt Mamy M. upłynął bardzo szybko i całkiem sympatycznie. I nawet jeśli czasem miałam dość tego, że się trochę wtrąca i próbuje urządzać nasze życie po swojemu, to te rozmowy sprawiały, że jakoś to wytrzymałam. A kiedy przed odprawą Mama zagroziła, że będzie nas częściej odwiedzać, to pomyślałam, że nawet nie byłoby to dla mnie bardzo uciążliwe - w granicach zdrowego rozsądku oczywiście...

Jakoś tak się nie mogę zebrać do kupy, po tej przeprowadzce. Czas tutaj płynie tak wolno, że czuję się tak, jakby zegar stał w miejscu. No i chyba zastygłam razem z tym zegarem... A co gorsza - w ogóle nie chce mi się z tego letargu otrząsnąć. Zresztą pogoda też nie nastraja do podejmowania jakiejkolwiek aktywności. Wręcz przeciwnie, ten wicher i deszcz sprawia, że mam ochotę zaszyć się pod cieplutkim kocem z filiżanką gorącej kawy w jednej i ciekawym kryminałem w drugiej ręce. Niestety, będąc pełnoetatową mamą mojego kochanego półtoraroczniaka, na takie przyjemności mogę sobie pozwolić dopiero wieczorem. A dni wypełnia nam zabawa, śpiewanie pioseneczek, czytanie bajek i wierszyków oraz rysowanie - i tak w koło Macieju - sennie i leniwie...

Chociaż ostatnio jest coraz mniej leniwie, bo M. postanowił w końcu rozkręcić ten swój biznes, a ja oprócz dopingowania go dostałam do wykonania bardzo ważną, acz monotonną misję, która wypełnia niemal każdą moją wolną chwilę. Mam nadzieję, że M. się uda wcielić swe plany w życie i moja żmudna praca, nie okaże się być pracą syzyfową. A jako, że M. jest teraz w trakcie promowania swojej firmy w każdy możliwy sposób, to popełnię w tym miejscu trochę prywaty w jego imieniu i serdecznie zaproszę do jak najczęstszego klikania na stronę www.buygoodcar.co.uk , a także do klikania facebookowego przycisku "lubię to", który można na tej stronie znaleźć.

A teraz, z okazji tego, że M. jest w domu i nadrabia zaległości z Niutkiem, a ja wykrzesałam z siebie resztki entuzjazmu i ochoty, więc naprodukuję trochę postów...

A oto moje dzieło:







Trochę się przy tym napracowałam, ale było warto, czyż nie?

Mieszkamy w naszym małym, białym domku na wsi! I jak na razie jest bosko - za oknem widok na wzgórza i wierzchołki drzew pobliskiego lasku, wokół cisza i spokój, od czasu do czasu przerywana pianiem kogutów, bądź szczekaniem psów... No i przede wszystkim kawałeczek własnego ogródka... Chociaż mówienie "ogródek" o tym kawałku trawnika wydaje się być mocno przesadzone - zresztą nieważne, jak go nazwę - najważniejsze, że jest.

W środku już jest prawie "po naszemu". Zajęło na to trochę czasu, zwłaszcza pokój Niutka, ale opłacało się ten czas zainwestować - przekonała mnie o tym mina mojego Syna, kiedy ujrzał swoje nowe lokum.

A właśnie przeprowadzka była kolejnym krokiem milowym w odcinaniu pępowiny, po odstawieniu od piersi i nauce samodzielnego zasypiania - postanowiliśmy iść za ciosem i wyprowadzić Go z naszej sypialni. Obawiałam się tego bardzo, ale okazało się, że Niutuś nie oprotestował tego pomysłu, co więcej lepiej Mu się śpi w Jego własnym pokoju. A my możemy wreszcie znów korzystać z uroków posiadania własnej sypialni...

Jakiś czas temu pisałam, że chciałabym zamieszkać w jakimś ładnym, małym domku z ogrodem, w cichej i spokojnej okolicy - a teraz donoszę, że to moje chcenie zaczyna się stawać rzeczywistością!!! W mijającym tygodniu byliśmy podpisać umowę najmu naszego nowego "em". Co prawda jest to bliźniak, a cały jego ogród to spory kawałek trawnika, ale dla mnie to i tak ogromny krok naprzód.

Nasze nowe lokum ma trzy sypialnie (Niutek zostanie wreszcie eksmitowany do własnego pokoju), w tym jedną z maleńką łazieneczką, przestronną kuchnię i salon z kominkiem. Już nie mogę się doczekać na te chłodne wieczory spędzane z M. przy cieple tańczącego w tym kominku ognia.

Przeprowadzkę zaczynamy 20.09., ale wcześniej chcemy odmalować salon i sypialnię Niutka. Zwłaszcza, co do tej ostatniej mam poważne plany, bo nie chcę, żeby to były cztery gładkie ściany - niestety przy moim totalnym braku zdolności plastycznych, moja wizja może legnąć w gruzach. Co prawda wiele tam rysować nie będę, bo chcę zainwestować w naklejki ścienne, ale znając siebie, pewnie i tak coś schrzanię. No trudno - najwyżej przemalujemy z powrotem.

Jedyne, co mąci moją radość, to sama przeprowadzka. Pakowanie i rozpakowywanie zaczyna spędzać mi sen z powiek. Może trudno w to uwierzyć, ale to będzie dla mnie pierwsza przeprowadzka w życiu. Bo nawet, gdy wyjeżdżałam z Polski na Zieloną Wyspę, to miałam ze sobą tylko dwie walizki, natomiast teraz nazbierało nam się tyle rzeczy, niekoniecznie mieszczących się do torby... Ale samo się nie spakuje i nie przewiezie...

Poza tym po trzech latach opuścimy naszą Ard Mhacha, by zamieszkać w maleńkiej wioseczce o nazwie Cionn Aird, w której jest zaledwie jeden sklepik. Ciekawe, czy ja - mieszczuch z krwi i kości - przyzwyczaję się do wiejskiego, sielskiego spokoju?

P.S. Jutro przyjeżdża moja Siostrzyczka!!!

W niedzielę byliśmy na pokazie lotniczym w Port Rois, przepięknym miasteczku, malowniczo położonym na wzgórzach nad brzegiem morza. I trzeba przyznać, że momentami naprawdę było na co popatrzeć! Mnie najbardziej podobał się występ (bo inaczej tego nazwać nie można) szybowca, który był tak magiczny, że nie mogłam oderwać od niego oczu. Samolot wydawał się tańczyć pośród chmur. Niczym primaballerina z gracją zataczał koła w najprzeróżniejszych płaszczyznach. Niestety spektakl nie potrwał długo, bo wiatr odmówił współpracy, zmuszając pilota do szybszego, niż byśmy tego oczekiwali, posadzenia maszyny na plaży. Natomiast ja doszłam do wniosku, że chciałabym choć raz w życiu spróbować takiego szybowania w przestworzach - także nabawiłam się kolejnego marzenie do spełnienia.

Potem były jeszcze inne pokazy, m. in. pary samolotów wypuszczających kłęby kolorowego dymu podczas wykonywania podniebnych ewolucji, Spitfire'a, akrobacje dwupłatowca, jakieś nowoczesne superszybkie maszyny, które tak samo szybko pojawiały się na niebosłonie, jak i z niego znikały. A po nich parada na plaży, w której brali udział kadeci z przeróżnych jednostek wojskowych, weterani, dzieci i szkocka orkiestra wojskowa. W trakcie tej parady, na niebo wleciał samolot, który wypuścił na ziemię mnóstwo maków - symbol pamięci o poległych w czasie obu Wojen Światowych. Niestety i tym razem wiatr postanowił zrobić psikusa i kwiaty, zamiast na publiczności, wylądowały w morzu... Szkoda, bo miałam nadzieję, że uda mi się choć jednego upolować.

Prócz podniebnych, było też mnóstwo atrakcji naziemnych, a wśród nich pojazdy wojskowe z czasów II Wojny Światowej, bolid Formuły 1 teamu Renault (rzekomo ten, którym jeździ Petrov), symulator lotów, śmigłowiec, mnóstwo straganów i atrakcji dla dzieci, na które niestety Niutek stanowczo za mały...

I w ten sposób minął nam kolejny rodzinny, leniwy dzionek.

P.S. Wreszcie udało nam się wydrukować część zdjęć, które robiliśmy z M. od narodzin Niutka. Wyszło tego dobrze ponad dwie setki! No i zapełniły się dwa albumy. Niutek miał wielką frajdę wertując je i pokazując siebie, M. i mnie na fotografiach. A mnie się łezka w oku zakręciła, kiedy przypominałam sobie najważniejsze wydarzenia minionego roku... I po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak ten czas szybko upływa...

Dziś M. odebrał zdjęcia, na których wywołanie tak się cieszyłam i niestety okazało się, że wyszło ich tylko 8 z 24 klatek (w tym tak naprawdę tylko jedno dobre). Pozostałe to po prostu szare plamy. Pytaliśmy Teścia (swego czasu zajmował się profesjonalnie fotografią analogową), co może być tego przyczyną i stwierdził, że winny może być wadliwy tryb automatyczny. Powiedział, żebyśmy pomarnowali kilka klisz na ustawienia manualne i zobaczyli, jaki będzie tego efekt. A jeśli i to zawiedzie, to będziemy mieli kolejny aparat do kolekcji...

Także znów pełna nadziei i oczekiwań wypstrykam kliszę, którą M. dostał w gratisie przy odbieraniu zdjęć. A będzie co pstrykać, bo jutro wybieramy się na kolejną w tym tygodniu imprezę plenerową - tym razem zorganizowaną, ale o tym innym razem. No i koniecznie weźmiemy ze sobą naszą kompaktową cyfróweczkę, żeby nie pozostać zupełnie bez zdjęć, gdyby analog nie chciał z nami współpracować...

To już chyba jedne z najostatniejszych słonecznych dni, taka piękna końcówka lata (albo początek jesieni - jak kto woli). Korzystając z przychylności aury i z tego, że M. miał dziś dużo wolnego w ciągu dnia, wybraliśmy się do jednego z tutejszych parków leśnych, odpocząć od miejskiego zgiełku i, po raz ostatni w sezonie, uraczyć się smakołykami z grilla.

Pojechaliśmy do Caislean Uidhilin, w którym to atrakcją dla odwiedzających jest labirynt o nazwie Peace Maze oraz zamek, do którego tym razem nie mieliśmy czasu podejść, ale to daje nam tylko pretekst, by tam powrócić. Natomiast labirynt, który jak się okazuje jest największym tego typu "obiektem" na świecie, przysporzył nam nie lada kłopotu. Z zewnątrz prezentował się niepozornie: dość niski żywopłot znad którego widzieliśmy nasze cele - drewniany mostek oraz sztuczne wzgórze, z którego można było podziwiać to ludzkie dzieło w całej rozciągłości - uśpił naszą czujność. Byliśmy pewni, że dotarcie zarówno do jednego, jak i drugiego nie będzie zbyt skomplikowana. Jednakże im dalej "w las", tym częściej dochodziliśmy do wniosku, że zataczamy mniejsze, bądź większe koła... Aż w końcu nie tylko nie byliśmy pewni, czy uda nam się dojść tam, gdzie zamierzamy, ale również, czy uda nam się stamtąd wydostać. Koniec końców, trafiliśmy na właściwą ścieżkę, która poprowadziła nas najpierw do mostku, a potem do wzgórza, na którym czekał nas niespodzianka - dzwon, którym można było obwieścić swój sukces całemu światu! Oczywiście uczyniliśmy to niezwłocznie, dokumentując ten fakt naszym aparatem - najpierw dzwoniących Niutka i M., a potem mnie i Niutka. Maleństwu bardzo spodobało się to całe dzwonienie - z dumą pociągał za gruby sznur wprawiając w ruch serce dzwonu i wydobywając z niego dźwięk zwycięstwa.

No i dzięki tej wyprawie pobawiłam się wreszcie moją nową-starą lustrzaneczką analogową, którą M. niedawno wyszperał dla mnie na pchlim targu. Wypstrykałam do końca kliszę, uwieczniając na niej naszą dobrą zabawę i wspaniałą scenerię parku, a teraz nie mogę się doczekać efektu tego mojego pstrykania. Niestety na zdjęcia będę musiała jeszcze poczekać... Mam nadzieję, że jest na co!

Wczoraj były moje n-te urodziny. Kurczę, zdecydowanie bliżej mi już do trzydziestki, niż do dwudziestki... Dziwne to, bo wcale się nie czuję, wręcz przeciwnie - cały czas wydaje mi się, że jestem w przedziale 19-21. A emocjonalnie, to czasem bywam nawet rozhuśtaną piętnastolatką... Gdzie mi do tej trzydziestki?

I na dodatek niczego ważnego nie dokonałam (jeszcze!). Póki co, bardziej lub mniej udolnie, wypełniam rolę matki i żony. I coraz częściej mam chrapkę na osiągnięcie czegoś jeszcze - może spróbować się w zawodzie?... I choć tu, gdzie teraz jestem nie jest łatwo dostać taką pracę, nie poddaję się i walczę o spełnienie tej "zachcianki". Plus zaczęłam (w końcu!) małymi kroczkami dążyć do wykonania mojego Wielkiego, Tajnego PLANU. Jak się uda, to może w dniu moich trzydziestych urodzin, będę miała zawodowe powody do dumy...

A na razie mogę się pochwalić udanym małżeństwem, cudownym synkiem, spokojnym życiem rodzinnym i tym, że wreszcie udało mi się odstawić Niutka od piersi - co mnie naprawdę niezmiernie cieszy, bo powoli zaczynałam wątpić w to, że kiedyś z Niutkiem dojrzejemy do tego, żeby przeciąć tę emocjonalno-fizyczną "pępowinę"...

No a teraz kolejny rok przede mną i z tej okazji życzę sobie niewyczerpanych pokładów cierpliwości, pokonania swoich lęków i wytrwałości w dążeniu do wyznaczonych celów. I żeby nie było gorzej, niż do tej pory...

Właśnie się dowiedziałam oficjalnie (bo tak naprawdę to wiem o tym już od kilku dni), że moja kochana Kuzyneczka się zaręczyła! Jej wybranek oświadczył się dokładnie w dniu Jej urodzin! Cóż za romantyk...

Ta wiadomość przypomniała mi moje własne zaręczyny, kiedy to M. oberwało się za bezsensowne kupowanie wielkiego bukietu z okazji mało istotnej 3. rocznicy naszego bycia razem. Dopiero, gdy przede mną klęknął zorientowałam się, że te kwiaty to z zupełnie innej okazji... A kiedy wyjął pierścionek - dokładnie taki, o jakim zawsze marzyłam: srebrny, suto zdobiony, z dużym oczkiem z granatu - nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa i byłam totalnie zaskoczona, bo mimo że często męczyłam temat oświadczyn, do głowy mi nie przyszło, że mój Ukochany szykuje dla mnie taką niespodziankę!

Potem nie mogliśmy się zdecydować, czyim Rodzicom w pierwszej kolejności obwieścić tę nowinę, więc postanowiliśmy zarezerwować stolik w restauracji i zaprosić Ich na wspólny obiad. Oczywiście zanim zdążyliśmy podzielić się z naszymi Rodzicami tą wspaniałą informacją, Oni zalali nas falą swoich domysłów: że na pewno jestem w ciąży i trzeba szybko organizować ślub i wesele, a nawet, że już jesteśmy po ślubie, bo ktoś zwrócił uwagę na to, że M. ma na palcu obrączkę, którą zresztą dostał ode mnie ze sto lat wcześniej (tacy spostrzegawczy!). I w końcu odetchnęli z ulgą, gdy dowiedzieli się, że się po prostu zaręczyliśmy...

Oj pięknie było, oj pięknie...

Kilka dni temu udało nam się uchwycić pierwsze kroczki naszego Malucha!!! Myślałam, że to będzie przełom i po tej udanej pierwszej próbie Niutek będzie czynił kolejne, aż wreszcie opanuje trudną sztukę poruszania się na dwóch kończynach do perfekcji. Czas mija, a nasz leniuszek ociąga się z nauką - owszem zrobi ze trzy kroki, jak się Go wystarczająco długo i ładnie o to prosi, a potem ostentacyjnie pada na pupę i w pokonuje resztę dystansu raczkiem z zawrotną prędkością. I właściwie nie w głowie Mu chodzenie, woli wypróbowaną metodę przemieszczania się, zwłaszcza, że nie trzeba się tak spinać, żeby utrzymać równowagę, a i cel można osiągnąć dużo szybciej. Poza tym, to On się chyba trochę boi tego chodzenia, a przynajmniej sprawia takie wrażenie... Szkoda, że nie boi się wspinać wszędzie, gdzie tylko da radę - na parapet, ławę, krzesła, a ostatnio nawet na stół! No nic chyba przyjdzie nam jeszcze długo poczekać zanim Niutek przekona się do używania swoich nóżek...

Dziś rano Niutek zwiał mi z sypialni! Bawił się grzecznie na podłodze (a ja korzystając z kilku chwil ciszy wylegiwałam się jeszcze w łóżku, obserwując rozrabiakę, spod przymkniętych powiek), aż nagle usłyszał M. wychodzącego do pracy. Poraczkował do drzwi, wstał i tak długo kombinował, tak długo wypróbowywał wszelkie możliwe sposoby wieszania się na klamce, aż wreszcie udało Mu się otworzyć drzwi. Jak tylko tego dokonał, wypełz na przedpokój i pomknął w stronę drzwi wyjściowych. Dorwałam skrzata, jak po pokonaniu dwóch schodków prowadzących do salonu, próbował dobrać się do kociego jedzenia.

Od pewnego czasu (a dokładnie od momentu, kiedy nabył tę umiejętność na wakacjach u Babci), Niutek wspina się na co tylko może - kanapy, fotele, niskie parapety. Ale dziś przeszedł samego siebie! Gdybym tego nie widziała, to na pewno bym w to nie uwierzyła!

Otóż: ostatnio kupiliśmy Niutkowi bańki mydlane, dzięki czemu ma jeszcze większą frajdę w kąpieli, kiedy próbuje je złapać. A dziś postanowił nosić bańki ze sobą. I tak bawił się nimi w sypialni, potem w salonie, aż wreszcie nadeszła pora posiłku i M. zabrał Małemu bańki i postawił je na blacie w kuchni. Po dobrych kilku godzinach, Niutuś wypatrzył swoją nową ulubioną zabawkę i zapragnął znów mieć ją przy sobie. Zapragnął tego tak mocno, że w tej swojej maleńkiej główeczce obmyślił plan, jak dostać się do baniek, których nie może sięgnąć stojąc na podłodze. Podszedł do krzesła i zaczął je przesuwać do blatu, a kiedy stało tuż przy nim wdrapał się na krzesło, wyciągnął rączkę i pochwycił bańki! Po tym wyczynie Niutka rozpierała taka duma, że nie mogłam się opanować i zrobiłam kilka zdjęć - na swoje nieszczęście, bo Młody wykombinował sobie, że ta Jego wspinaczka przypadła mi do gustu, także resztę popołudnia spędziłam na ściąganiu Go z krzeseł i bezskutecznym tłumaczeniu, że to, co robi jest niebezpieczne.

To zaskakujące, jak z dnia na dzień ten mój Synek robi się coraz sprytniejszy.

P.S. Mamy kolejną czwórkę! Nareszcie! Chociaż Niutek nadal chodzi nieco podrażniony, więc mniemam, że to jeszcze nie koniec i niecierpliwie czekam na resztę.

M. postanowił uciec choć na chwilę od naszej szarej rzeczywistości, zgiełku ulic i odetchnąć pełną piersią, świeżym morskim powietrzem. Dlatego też po śniadanku powiedział, że mam zebrać siebie i Niutka, bo jedziemy do Caislean Nua przespacerować się brzegiem morza.

Droga na miejsce zajęła nam godzinkę (jak cudnie mieć morze tak blisko!!!), a potem już mogliśmy korzystać z uroków tego niewielkiego miasteczka. Najpierw przeszliśmy się plażą, potem poszliśmy na najbardziej wypasiony plac zabaw, jaki kiedykolwiek widziałam (ogólnie na Eire są fantastyczne place zabaw, ale ten w Caislean Nua jest moim ulubionym) - oczywiście było tam, jak zwykle, mnóstwo dzieciaków i nie udało nam się skorzystać ze wszystkich atrakcji przeznaczonych dla Niutka, który mimo wszystko miał niesamowitą uciechę z tego miejsca. Potem stwierdziliśmy, że dopada nas mały głód i dobrze byłoby wziąć coś na ząb - niedaleko plaży znaleźliśmy knajpkę w amerykańskim stylu retro, w której postanowiliśmy przysiąść i się posilić. Wystrój był całkiem fajny: wysokie kanapy - myśmy zajęli stolik, przy którym kanapa stylizowana była na tył fajnej, starej amerykańskiej fury (niestety moja znajomość samochodów kończy się na określeniu jego koloru, więc nie mam pojęcia, co to mogło być za auto)- stare, metalowe reklamy na ścianach i good old rock'n'roll w tle. Brakowało tylko kelnerek jeżdżących na wrotkach. Niestety jedzenie nie spełniło naszych oczekiwań, było jakieś takie mdłe, ale o tym, że tubylcy nie potrafią gotować przekonaliśmy się już niejeden raz. Za to w drodze do samochodu trafiliśmy na przepyszne lody, które nam wynagrodziły tę obiadową porażkę.

Gdy wracaliśmy nieśpiesznie do auta zobaczyłam, że w miasteczku jest pełno sezonowych atrakcji, więc co chwilę zbaczaliśmy z drogi, żeby przyglądać się z bliska rowerom wodnym w kształcie łabędzi, brodzikowi, po którym dzieciaki poruszały się zamknięte w wielkich dmuchanych piłkach plażowych, karuzelom, itp. Na jednym z takich przystanków namówiłam M., żeby zawalczył o pamiątkę dla damy swego serca, łowiąc plastikowego żółwia. M. podjął się zadania chwytając gada, który krył w sobie obietnicę małej nagrody. Przemiła pani obsługująca to stanowisko, wskazała mi wszystkie dostępne opcje, a ja, po niezwykle głębokim namyśle, uczyniłam nas właścicielami...ZŁOTEJ RYBKI!!! (Oj chyba się w nocy musiałam porządnie w głowę uderzyć...) Na całe szczęście nasza nowa przyjaciółka przeżyła godzinną drogę powrotną do domu. A tu dostała we władanie tymczasowe lokum w postaci dużej przezroczystej miski i została mianowana Orlaith (czyt. Orla).

Musimy częściej robić sobie takie rodzinne wypady!

Już mam ich serdecznie dość!!! Wyłażą i wyłażą i wyleźć nie mogą... A do tego zamęczają całą naszą trójkę - Niutek ma dziąsła opuchnięte do granic możliwości i na nic się zdaje smarowanie ich maziami na ząbkowanie: nie chcą się te cholery przebić i już! Najbardziej dokuczają biedakowi w nocy, co odbija się również na nas. Wczoraj na ten przykład budził się z płaczem, co kilka minut i nic Mu nie pomagało - ani maści, ani cyc, ani kołysanie - uspokoił się dopiero po dawce nurofenu (i dzięki Bogu pospał do rana).

A rano wstał, jak zupełnie inne dziecko - obudził się, rozsiadł wygodnie między nami i puka mnie delikatnie tymi swoimi maleńkimi paluszkami a to w policzek, a to w czoło, a kiedy udało mi się wreszcie (dzięki ogromnemu nakładowi woli i energii) unieść na pół centymetra jedną z powiek, roześmiany Niutek przytulił się do mnie, dając mi przy tym całusa. Po chwili znów usiadł, spojrzał na śpiącego jeszcze M. i, bez zbędnych ceregieli, rzucił się na Niego z całusem. I obcałowywał nas ten nasz Niutuś przez dobrą minutę, a jak Mu się już znudziło, to zaczął się wiercić po łóżku gadając do siebie w tym swoim śmiesznym dziecięcym języku.

A czwórki, jak nie chciały wyleźć, tak nie wylazły! I coś mnie się niestety zdaje, że w ciągu najbliższych tygodni jeszcze niejedna taka, przerywana bolesnymi krzykami Niutka, noc przed nami... A niech je licho, te czwórki!

Poza tym, żeby nie było zbyt pięknie - Niutuś postanowił sobie właśnie ten moment wybrać na wejście w fazę negatywizmu, więc wszystko jest na "nie!". Płacze "toto" o nie wiadomo co, jak Go wołam - ucieka, jak chcę Mu coś dać - zabiera rękę lub odwraca buzię, a wszystko tylko li i wyłącznie po to, by za chwilę podnieść lament, że Go nie wzięłam na ręce, albo Mu czegoś nie dałam... I jak tu zachować spokój? Jak z przemęczenia i od wiecznego hałasu moja cierpliwość wisi już na najcieńszym włoseczku.

Do tego przekorne się diablątko zrobiło: mówię "nie rób", a On tylko na mnie spojrzy, wyszczerzy zęby w szelmowskim uśmiechu i dalej robi to samo. A kiedy podchodzę do Niego, żeby przerwać niebezpieczną uciechę, to zgrywa niewiniątko, robi maślane oczęta i wyciąga rączki w moją stronę, domagając się wzięcia na ręce. Taki mi ananas rośnie!

...to wzięła sobie na głowę kuzyna, który zapragnął robić karierę zawodową za granicą. I ów kuzyn, po spędzonym na Zielonej Wyspie długim weekendzie (ze względu na poniedziałkowe święto wszystko było pozamykane aż do środy), 40 rozniesionych cv, kilku wypełnionych aplikacjach i jednej rozmowie kwalifikacyjnej, doszedł w dniu dzisiejszym do nie byle jakiego wniosku - PRACY NIE DOSTANĘ, WIĘC WRACAM DO DOMU. Potem jeszcze kilkanaście razy zmieniał zdanie, aż w końcu stanęło na tym, że na gwałtu rety jedzie do kumpla do Manchesteru, gdzie podobno czekać ma na niego ciepła posadka w jakiejś fabryce. Oby tylko nie wyszedł na tym interesie, jak Zabłocki na mydle! Jednak nie mnie już w to wnikać, albowiem kuzyn dorosły jest (20 latek mu stuknęło w tym roku!) i swój rozum ma (chyba), a na siłę go nie ma co tu trzymać. Ja się tylko grzecznie zapytuję: PO CO NAM TO BYŁO? Nalataliśmy się z młodzieżą po całym mieście, nawypełnialiśmy aplikacji, i na co to wszystko? Żeby po dwóch dniach poszukiwań siurek wyskakiwał z takimi tekstami? A czego on się przepraszam spodziewał? Że (jak to trafnie ujęła moja Siostrzyczka) do drzwi jego zapuka akwizytor i powie, że ma dla niego robotę? M. się ostro zdenerwował, bo to nie pierwszy raz, kiedy taki młokos wystawia w ten sposób na próbę naszą niezbyt anielską cierpliwość, i stwierdził, że ma definitywnie i nieodwołalnie dość pomagania innym w kwestii kariery zagranicznej, więc jak zapraszać, to tylko rekreacyjnie. A ja się z tego cieszę, bo na co mnie takie zawracanie gitary...

A poza tym to Niutuś czwórki dostaje. Jedna już wylazła - prawa górna. A męczą go te zębiska przeokropnie, ciągle tylko wyje Bidulek mój i rozdrażniony chodzi. Niechby już mu się już wszystkie powykluwały i dały chwilę wytchnienia, bo mnie się z bólu serce kraje. To zdecydowanie najgorsza partia, jak do tej pory...

I znów musieliśmy wrócić do szarej (dosłownie!) wyspiarskiej rzeczywistości. Ale przed naszym powrotem wydarzyło się kilka fajnych rzeczy, o których warto wspomnieć - a więc do dzieła!

29.06 - 02.07.2010
Po urodzinach Niutusia, pojechaliśmy odwiedzić rodzinę M. w Białymstoku. A tam Jacuś - wujek M. - zadziwił nas swoim pomysłem na prawdziwie męski pokój. Jacuś znany jest powszechnie ze swego dość nietypowego hobby, którym jest zbieranie maleńkich buteleczek alkoholi (tylko i wyłącznie pełnych!) - ma ich już tyle, że nie sposób zliczyć (podobno kiedyś podjął się tego kolega Jacka, ale przy 2000-ej flaszeczce dał sobie spokój). Okazało się, że Jacuś wymyślił sposób na zaprezentowanie co ciekawszych okazów w specjalnie przygotowanym do tego salonie. I tak trzy ściany są wyposażone w całe systemy wbudowanych półeczek, na których dumnie stoi część jackowej kolekcji. Dodatkowo półeczki podświetlone są diodami, co daje efekt przebywania w świetnie wyposażonym minibarze.Do tego są tam jeszcze specjalne półeczki na płyty cd i winyle. Na czwartej ścianie wisi oczywiście gigantyczny telewizor, okolony mnóstwem sprzętu audio-wizualnego. Sufit (kościelny, jak twierdzi Jacek) jest obniżony, a na jego środku wycięte jest ogromne koło (oczywiście podświetlone), w którym planowo ma być umieszczony pasujący do całości żyrandol. Całość robi niesamowite wrażenie i podejrzewam, że ten nudny opis nawet w części nie oddaje ani wyglądu, ani atmosfery tego prawdziwie męskiego salonu. Niestety... Na pocieszenie mogę zdradzić, że zdjęcia które tam zrobiliśmy, też nie oddają rzeczywistości...

Będąc w Białymstoku odwiedziliśmy jedyną żyjącą Prababcię Niutka - Jasię. To był pierwszy raz, kiedy zobaczyła swoje piąte prawnuczę. Ucieszyła się na nasz widok niezmiernie, zwłaszcza że nie wiedziała nic o tym, że przyjeżdżamy. Poopowiadała nam o swoich schorzeniach, zmartwieniach i wadach polskiego systemu emerytalnego, poczęstowała ciastem i herbatką, posłuchała, co u nas i już musieliśmy się zbierać...

Popołudnia spędzaliśmy u Cioci Jagody i Piotrusia (jej męża, wujka M.), korzystając z pięknej pogody i ich ogromnego ogrodu, w którym Niutek szalał na trawie i w piaskownicy, a myśmy pili zimne napoje i zajadali się ciastem. Drugiego dnia do gospodarzy zajechały ich dzieci - Ania z mężem Sebą oraz Krzyś z żoną Agatką i dwójką rozbrykanych synów: Antkiem (2 latka) i Frankiem (3 i pół roku). Niutek był pod wielkim wrażeniem swoich starszych kuzynów, którzy biegali po ogrodzie, niczym wichura. Do tego stopnia pozazdrościł im możliwości swobodnego przemieszczania się, bez pomocy ze strony dorosłych, że niemal nauczył się chodzić. Podejrzewam, że gdybyśmy posiedzieli tam jeszcze ze dwa dni, to już by pomykał. A póki co uwielbia chodzić trzymając się naszych rąk lub popychając przed sobą wszelkiej maści chodziki-pchacze.

02.07-03.07.2010
Z Białegostoku popędziliśmy do Starych Babic, gdzie zaprosił nas nasz były współlokator, a obecny chłopak mojej Siostry Marcin. Wieczorem, po naszym przyjeździe zrobiliśmy sobie konkurs karaoke i nieskromnie się przyznam, że powaliłam ich swoim talentem na kolana! A następnego dnia mieliśmy w planach odwiedzić ogród zoologiczny w Warszawie, jednak w końcu rozmyśliliśmy się (a właściwie, to oni się rozmyślili, bo ja byłam w mniejszości chcącej jechać do zoo) i pojechaliśmy do Łazienek. Wcześniej zahaczyliśmy o jakiś jarmark na Nowym Świecie, połaziliśmy wśród stoisk, pooglądaliśmy, kupiłam sobie obwarzanki, które chodziły za mną już chyba z miesiąc, a Niutek dostał jamajski marakasik, który dzierżył w dłoni niczym berło, potrząsając nim w rytm muzyki, płynącej ze sceny. A potem ruszyliśmy do celu naszej wyprawy, czyli Łazienek. A tam, jak to w Łazienkach - pełno ludzi, trzy Młode Pary podczas zdjęciowych sesji w plenerze, kaczki, ryby i paw jedzący ludziom z ręki. Po spacerze zajrzeliśmy jeszcze na chwilkę do mojej ukochanej kuzyneczki Anki, a potem wróciliśmy do Babic, gdzie już grzał się grill na bardzo późny obiad lub, jak kto woli, dość wczesną kolację. Po sutym posiłku wsiedliśmy do rozgrzanego niczym piekarnik samochodu i pomknęliśmy w stronę domu, licząc na to, że się nie ugotujemy.

07.07.2010
Czy ja już wspominałam, że M. uwielbia robić mi niespodzianki? Kiedy któregoś dnia zagadnęłam Go, jaki prezent dostanie od nas na swoje pierwsze urodzinki Niutek - mój mąż ze spokojem w głosie oświadczył mi, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, że chciałby aby to była trwała pamiątka i w związku z tym pomyślał o profesjonalnej sesji zdjęciowej naszej trójki z malowniczym Piernikowem w tle. Co więcej powziął nawet odpowiednie kroki, by to swoje pragnienie wcielić w życie i skontaktował się z naszą Panią Fotograf, która robiła nam sesję ślubną. Niestety okazało się, że nie może ona przyjąć naszego zlecenia, ale dała nam namiar do innej Pani zajmującej się fotografią i wstawiła się u niej za nami, dzięki czemu tego właśnie dnia powstała jedyna w swoim rodzaju dokumentacja naszego spaceru po Starówce i okolicach. Czułam się jak jakaś "celebrity" w ustawce, wdzięcząc się do aparatu i czując na sobie wzrok przechodniów, zastanawiających się, co jest grane. W każdym bądź razie mieliśmy 2 i pół godziny wyśmienitej zabawy, nie zmąconej ani przez sekundę zmęczeniem Niutka - oj dzielny ten mój Synuś - a Pani Fotograf nie mogła wyjść z podziwu, że On tak spokojnie znosi to łażenie i do tego przez cały czas śle szerokie uśmiechy w stronę obiektywu. No i trzeba przyznać, że efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania - nie dość, że zdjęcia są cudne i my na niech też (ależ ja się skromna zrobiłam!), to jeszcze ich ilość!!! Mieliśmy nadzieję na jakieś 20 fotek, a dostaliśmy 21 wydrukowanych i ponad 500 na płytce!!! Będzie z czego skompletować album. A to "oczko" upiększy nam salon, jak tylko nabędziemy jakieś ładne rameczki.

09.07.2010
No i powróciliśmy do szarej (dosłownie!) wyspiarskiej rzeczywistości, z pochmurnym niebem i padającym deszczem... Ale są tego i dobre strony - poznałam wreszcie Annyę i Jej męża Tomka, bardzo sympatyczną żmijkę, z którą łączy mnie wirtualne przeżywanie trudów ciąży i pierwszych miesięcy macierzyństwa. I mam nadzieję, że na poznaniu się nie skończy i będziemy mieli jeszcze okazję się spotkać i pogadać.

Poza tym okazało się, że w budynku, w którym mieszkamy powstał nowy sklep. Może nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie fakt, że to sklep z polską żywnością i na dodatek Dziewczyny sprowadzają wędliny i sery z kraju, i kroją to na miejscu. A wszystko takie świeże, piękne i smaczne - cieszy oczy i podniebienie. Tego nam było trzeba! Dzięki Dziewczyny!!!

No i na samiutki już koniec pochwalę się, że Niuteńkowi wyszła prawa górna czwóreczka! Wymacałam ją 10.07. Na dodatek cała reszta czwórek jest chyba w natarciu, bo Synuś mój taki rozdrażniony chodzi ostatnio i płaczliwy jest na potęgę. To chyba najgorsze zęby, jak do tej pory... Miejmy nadzieję, że szybko się poprzebijają i wróci moje małe promienne Słoneczko...

Dokładnie rok temu o 4.44 przyszedł na świat nasz Niutek! Nie mogę uwierzyć w to, jak szybko minął czas od Jego narodzin do dzisiejszego dnia. Ani w to, jak bardzo Maleńki się w ciągu tego roku zmienił, jak "wydoroślał".

Z okazji tej niezwykle ważnej uroczystości, w dniu wczorajszym odbyło się przyjęcie dla Jubilata. Były na nim obie Babcie, Rodzice Chrzestni z rodzinami mniej lub bardziej kompletnymi, moja Siostra z chłopakiem, no i oczywiście my. Był stół suto zastawiony wszelkiej maści sałatkami, ciastami, babeczkami i innymi pychotkami. W tle grała muzyczka dla dzieci, a Niutek bawił się grzecznie wraz ze swoją kuzynką Nulką w czasie, kiedy dorośli gawędzili racząc się przygotowanymi specjałami.

Potem nadeszła pora na tort - M. wniósł do pokoju wielkie ciacho w kształcie Hefalumpa z płonącą na nim świeczką. Niestety Niutek nie chciał zdmuchnąć świeczki, mimo iż uciekliśmy się do fortelu stawiając tort niedaleko kwiatów (wcześniej moja Mama nauczyła Niutka dmuchać właśnie na kwiaty, żeby pokazać Mu, jak wiatr porusza ich liśćmi). Także ostatecznie świeczkę zdmuchnął M. Po rozkrojeniu tortu, okazało się, że nie nadaje się on do podania dzieciom, bo był tak nasączony alkoholem, że nawet dorosłym poprawiły się humory po konsumpcji. A my z M. trochę się wściekliśmy, bo przy zamawianiu tortu wyraźnie powiedzieliśmy na jaką to jest okazję i wydawało nam się logiczne, że tort powinien nadawać się do zjedzenia dla dzieci - jak widać nieźle się pomyliliśmy. Tak więc Niutek musiał się obejść smakiem, a raczej odrobinką śmietany, która przykrywała tort.

Następnie była cała góra prezentów, z których Niutkowi najbardziej podobały się oczywiście opakowania. A my z M. zastanawialiśmy się jak dużą ciężarówkę musimy wynająć, żeby zabrać ten cały majdan razem z nami na Zieloną Wyspę.

Kiedy już wszystkie podarki zostały otwarte, przejrzane i rozrzucone po całym pokoju, ustawiliśmy przed Niutkiem w rządku różaniec, książkę, długopis i banknot, po to by wybrał swoją przyszłość. Niutek stanął przed tym, namyślał się przez chwilę, po czym zdecydowanym ruchem chwycił za różaniec i usiadł na podłodze, olewając całą resztę. Gdy moja Mama podeszła do Niego i chciała zabrać różaniec, żeby go Niutuś nie porozrywał, to Jubilat zaczął krzyczeć wniebogłosy. Kiedy zorientował się, że Babcia nie da za wygraną, wstał chwycił banknot i wcisnął Jej go w rękę, żeby się wreszcie odczepiła.

I ogólnie cała impreza byłaby bardzo udana, gdyby nie moja Szwagierka, która nawet ze względu na urodziny własnego Chrześniaka nie mogła sobie darować obejrzenia wyścigu F1 i włączyła telewizor.

Niutek dostał od Babci Magi buciki. Nawet dwie pary - trampki i sandałki. Ja co prawda byłam sceptycznie nastawiona do tego pomysłu, ale Mama uparła się, żeby pójść do sklepu i Mu coś wybrać. Zabrała nas do najlepszego sklepu z obuwiem dziecięcym w mieście, a tam, o dziwo, pracowali naprawdę kompetentni ludzie, którzy znają się na tym, co dobre dla malutkich stópek. Tak więc naprzymierzali Niuteczkowi sto par butów, zanim ostatecznie zdecydowali się na wybór konkretnej pary. W trakcie mierzenia rzeczowo odpowiadali na wszelkie moje pytania, dokładnie wszystko wyjaśniali i rozwiali moje wątpliwości, więc skapitulowałam. I w ten oto sposób Niutek stał się dumnym posiadaczem pierwszego w swoim życiu obuwia.

Początkowo poruszanie się w tych dziwnych tworach, sprawiało Mu niemałą trudność - a to przydeptał sobie palce, a to zaplątały Mu się nogi - jednak każdego kolejnego dnia radzi sobie coraz sprawniej. Więc teraz czekamy tylko na to, kiedy Synek zdecyduje się przemieszczać na własnych nóżkach bez pomocy rodziców, babć i innych sprzętów.

Właściwie to już od kilku dni razem, no ale wróćmy do początku, czyli do momentu, w którym choróbsko ostatecznie postanowiło przestać pastwić się nade mną i Niutkiem. A było to gdzieś w okolicach wyborczej niedzieli. Dlatego też poszliśmy do lokalu wyborczego spełnić swoją (a dokładniej moją) obywatelską powinność i oddać głos na jedynego słusznego, w naszym mniemaniu, kandydata. Niutek, co prawda, średnio był zainteresowany zarówno stawianiem krzyżyków na karcie, jak i wrzucaniem jej do urny , ale jako że był do mnie przymocowany za pomocą mei tai'a, to można rzec, że brał w miarę czynny udział w tym ważnym wydarzeniu.

Po zagłosowaniu, wybraliśmy się wreszcie do drugiej Babci Niutka - Magi, czyli Mamy M. Zdążyła bidula porządnie zatęsknić za wnukiem, gdyż z powodu własnych obowiązków zawodowych i naszej choroby, od czasu naszego przyjazdu do kraju, widziała Go może ze dwa razy. Także, gdy wreszcie przekroczyliśmy progi Jej mieszkania, ucieszyła się niezmiernie. I cały wieczór, a także z pół nocy, upłynęło nam na pogaduchach.

A następnego dnia, czyli w poniedziałek 21.06., wreszcie doczekałam się przylotu M. W domu był dopiero około 22.00, więc Niutek już spał, a ja siedziałam, jak na szpilkach, spoglądając co chwilę na zegarek i zastanawiając się, dlaczego tak długo jedzie z tego lotniska. Gdy tylko M. przekroczył próg Niutek postanowił się obudzić i już za żadne skarby nie dawał się utulić do snu. A kiedy w końcu zrezygnowałam z dalszych prób usypiania i wyszłam z Nim, aby mógł przywitać się z Tatą, to minę miał taką, jakby przyśnił Mu się najpiękniejszy sen w jego życiu. Patrzył na M. szeroko otwartymi oczyskami i dotykał Jego buzi swoimi maleńkimi łapkami, aż stwierdził, że to jednak prawda, że Tata rzeczywiście trzyma Go na rękach - wówczas Jego twarzyczkę rozpromienił tak szeroki uśmiech, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. I rozbudził się Synuś na dobre, rozszalał, i nie w głowie Mu było spanie. Za to rano zrobił nam pobudkę przed siódmą, nie zważając na to, że zasnęliśmy grubo po północy.

Mimo, że Niutek, przez tę swoją nieszczęsną chorobę, potrafi mnie wpędzić w czarną rozpacz, to bywają też ostatnio bardzo sympatyczne momenty. Momenty, które potrafią nas wzruszyć lub rozbawić do łez. A wszystko to za sprawą ulubionego przez Niutka "mhm", którego Syneczek używa w odpowiedzi na niemal każde zadane Mu pytanie:

- Niuteczku, zjesz obiadek?
- Mhm.

- Pobawisz się tu grzecznie?
- Mhm.

- Pójdziesz już spać?
- Mhm.

- można by tak przytaczać przykłady bez końca. I wszystko byłoby cudnie, gdyby nie to, że ochoczo przytakujący wszystkiemu Niutek, tuż po udzieleniu odpowiedzi wykonuje czynność dokładnie przeciwną do zamierzonej.

Ale kiedy na pytanie, czy kocha mamusię, patrzy mi głęboko w oczy tymi swoimi jeziorami i z całą powagą mruczy to swoje "mhm", to wiem, że jestem gotowa zrobić dla Niego wszystko. Zły nastrój natychmiast mnie opuszcza i wszystkie moje dąsy idą precz. Kto by pomyślał, jak taki Maluch może w sekundzie sprawić, że cały świat staje się piękniejszy...

A choroba Niutka i moja, i mąż na drugim końcu świata (no może nie przesadzajmy - Europy), to jak dla mnie stanowczo za dużo...

Zwłaszcza, że Niutek ma ostatnio niespożyte pokłady energii, które Go wręcz rozsadzają od samiuśkiego rana, do późnej nocy, niemalże bez przerwy. Mnie ta niutkowa energia i idące za nią wielce uciążliwe zachowania, od nieustannego przemieszczania się, poprzez niekontrolowane wybuchy płaczu i złości, aż na ogromnych trudnościach z zasypianiem kończąc, daje w kość. I to ostro. Na tyle, że już sama tracę kontrolę nad swoimi emocjami - ciskam się, wściekam i ryczę, albo z Niutkiem, albo sama, jak Niutkiem może się przez chwilę zająć Jego Babcia, bądź Ciocia.

Na domiar złego, przez to całe szaleństwo emocjonalne, dochodzę do wniosku, że jestem najgorszą matką w całym Wszechświecie. No i coraz poważniej zastanawiam się nad tym, czy nie poprzestać na jednym dziecku. Mimo że marzyła mi się gromadka dzieci, to zaczynam się bać, że jak trafi mi się kolejny taki nieokrzesany egzemplarz, to chyba przyjdzie mi się wprowadzać do domu bez klamek...

Chyba porwałam się z tym swoim macierzyństwem, jak z motyką na słońce...

A może Mu się jeszcze odmieni, temu mojemu Niutkowi? Może jak wyzdrowieje, to się uspokoi? W każdym bądź razie, teraz to dla mnie czysta abstrakcja...

A nam w ogóle nie udało się z niego skorzystać. Niutka choróbsko rozłożyło na dobre - kicha, kaszle i ma okropne katarzysko. Ja przechodzę to samo, tylko w dużo łagodniejszej formie. Z tego też powodu, zamiast korzystać z weekendu na wsi, chodzić na długie spacery i odwiedzać rodzinę mieszkającą w pobliżu, cały czas spędziliśmy kisząc się w domu.

Też nie miało nas kiedy złapać, cholerstwo! Tylko akurat wtedy, jak się pogoda poprawiła do tego stopnia, że nic, tylko się nad wodą wylegiwać. Szlag by trafił te paskudne wirusy i bakterie, które nawet latem człowiekowi spokoju nie dadzą...

Niutek mi się rozchorował... Od wczoraj ma gorączkę. Miałam nadzieję, że to może przez te nieszczęsne czwórki, co to są w kolejce do wyklucia, ale pani doktor wyprowadziła mnie z błędu, mówiąc, że Maleńki ma "wirusowe gardło". No i przepisała mi tyle leków, których nie można zażywać jednocześnie, że mi doby nie starcza na podanie wszystkich dawek...

Na domiar złego, przez to wirusisko, Niutka ominęła niespodzianka, jaką przygotowała dla Niego i Jego małej Kuzyneczki Babcia Maga (mama M.). Niespodzianka nie byle jaka, bo Babcia załatwiła dla swoich Wnucząt wejście do sali perkusyjnej w szkole muzycznej, w której pracuje, żeby mogły sobie troszkę potarabanić. Niestety Niutka ominęła przyjemność robienia hałasu na różnego rodzaju bębnach, kotłach i talerzach, i musiał się zadowolić grającą książeczką, którą Babcia Maga podrzuciła Mu, składając nam dziś krótką wizytę. No i innymi zabawkami, które dostał z okazji swojego święta.

Żal mi tego mojego Synka strasznie, bo snuje się ta mała bida z gorączką po domu, marudzi i sam za bardzo nie wie, czego by chciał. Mam nadzieję, że po tej baterii leków, przepisanych przez panią doktor, choróbsko szybko pójdzie precz! No i jak już będzie zmykać, gdzie pieprz rośnie, to mogłoby też zabrać ze sobą brzydką pogodę, żeby Niutek mógł pooglądać Polskę z innej perspektywy, niż przez okienną szybę...

Tak się złożyło, że mój pierwszy Dzień Matki spędziłam na dopakowywaniu ubrań, sprzątaniu mieszkania i długiej, dość wyczerpującej podróży na wymarzone "wakacje" w Polsce. I mimo, że nie było czasu na świętowanie, to i tak był to piękny dzień - miałam przy sobie moje kochane, maleńkie dzieciątko, a wieczorem byłam w mojej małej wytęsknionej ojczyźnie. Tam, gdzie się urodziłam i spędziłam niemal ćwierć wieku - prawie całe moje życie. No i mogłam osobiście złożyć życzenia mojej kochanej Mamusi i Mamie mojego M.

Co prawda podróż nie minęła już tak miło i przyjemnie, jak wtedy, gdy przyjeżdżaliśmy na Boże Narodzenie, bo o pół roku starszy Niutek, bardzo nudził się w samolocie i mimo naszych usilnych prób zajęcia czymś Jego uwagi, nie udało nam się uniknąć koncertu. Na szczęście nie płakał długo, a pod koniec lotu udało Mu się nawet zdrzemnąć na tyle głęboko, że miałam problem z dobudzeniem Go, kiedy nadeszła pora, by zebrać się do wyjścia.

Oczywiście, jako że lecieliśmy ostatnim tego dnia lotem do Polski, samolot przybył na miejsce wcześniej i przed otrzymaniem zgody na lądowanie, mieliśmy wątpliwą przyjemność na własne oczy zobaczyć ogrom zniszczeń spowodowany przez powódź, kiedy to pilot krążył niziutko, tuż nad ziemią. Widok był naprawdę przeraźliwy i podejrzewam, że już na zawsze odcisnął piętno w mej pamięci...

A teraz siedzimy sobie z Niutkiem w Polsce i tęsknimy za M., który musiał wrócić do pracy i dołączy do nas na dłużej dopiero w drugiej połowie czerwca, oraz za ładną pogodą, bo jak na razie za oknami szaro, ponuro i pada, więc nawet nie możemy się wybrać na spacer...

Dwa dni temu Niutek mnie zaskoczył. Właśnie pokazywałam Mu po raz tysięczny, jak buduje się wieżę i myślałam, że jak zwykle zacznie mi wyrywać klocki, jeden po drugim, tylko po to, by włożyć je na chwilę do buzi i rzucić na podłogę. Zamiast tego wziął jeden klocek, zaczął nim w skupieniu manipulować - przekładać z rączki do rączki, obracać na różne sposoby - a gdy wreszcie stwierdził, że trzyma już ów klocek odpowiednio, powolutku, delikatnie postawił Go na drugim, stojącym na podłodze. Zbudował swoją pierwszą wieżę!!! Gdy myślałam, że wszystkie moje starania nauczenia Go tej niebywale trudnej sztuki, znów spełzną na niczym, mój kochany Syneczek wreszcie okazał zainteresowanie wiedzą tajemną z zakresu architektury i zbudował nie byle jaką, dwuczłonową wieżę! Co więcej, to magiczne chwytanie klocka w odpowiedni sposób, ustawianie go pod odpowiednim kątem, wciągnęło Niutka tak bardzo, że miałam Go z głowy przez caaaaałe 10 minut! A w Jego przypadku, to naprawdę długo. Mój kochany mały architekt...

P.S. A we środę lecimy do domu!!! Niesamowicie mnie to cieszy, bo nie byłam tam od Bożego Narodzenia - kawał czasu. Szkoda tylko, że M. musi od razu wracać i będziemy z Niutkiem musieli na Niego czekać przez cały długi miesiąc... No ale, kiedy już przyjedzie czekają nas cudne trzy tygodnie wspólnego odwiedzania różnych zakątków naszej pięknej ojczyzny - zwłaszcza tych zakątków, z którymi łączą nas więzi rodzinne... Już nie mogę się doczekać!

M. wrócił wczoraj do domu z naręczem bzu. Mojego ukochanego bzu, w moim ulubionym fioletowym kolorze... Gałązek było tyle, że ledwie udało mi się je pomieścić do jedynego wazonu, który posiadam. Ale udało się i teraz bez cieszy moje oczy i przyjemnie łechce nozdrza słodyczą swego zapachu. A do tego jest prawdziwą ozdobą w naszej sypialni...

Uwielbiam, gdy M. robi mi takie niespodzianki! Zwłaszcza z samego rana w niedzielę...

P.S. Mój "leniwy" Niutek zaczął się chyba powoli przekonywać do podejmowania wysiłku utrzymania swojego ciężaru na własnych nóżkach, bez podparcia. Wczoraj M. puścił ręce Młodego, gdy ten stał, a że Niutek się tego nie spodziewał, to minęło kilka sekund, zanim zorientował się, że stoi o własnych siłach. A gdy to nastąpiło, nie poleciał do przodu, jak to miał do tej pory w zwyczaju, lecz zgrabnie usiadł na swojej pupie. A dziś był tak zaabsorbowany trzymaniem bączka w obu rękach, że nie zauważył, że przestał się podpierać o łóżko. I stał! Zupełnie sam! I oto kolejny krok milowy zrobiony. Teraz nic, tylko czekać, aż zacznie chodzić bez naszej pomocy...

Wczoraj był piękny dzień! Naprawdę piękny... Niutek zapamiętale ćwiczył się w mówieniu "mama", co było bardzo miłą odmianą, po poniedziałkowym marudzeniu. Także chodziłam dumna i rozradowana, w czasie, gdy Mały sobie "mamał". A że robił to niemalże nieprzerwanie przez cały dzień, to z mojej twarzy nie schodził uśmiech i puszyłam się z dumy, niczym paw. Tylko M. nie podzielał mojego entuzjazmu, bo cały czas odnosi wrażenie, że w życiu nie usłyszy "tata" z ust Pierworodnego.

A dziś w skrzynce mailowej czekała na mnie niezbyt miła niespodzianka - list powiadamiający o usunięciu mojego konta z najjadowitszego forum świata. I mimo, że sama jakiś czas temu podjęłam decyzję o opuszczeniu tej fajnej grupki zwariowanych Dziewczyn, to widząc tego maila poczułam ukłucie w sercu. No i teraz wiem, że nawet jakbym chciała, to nie ma odwrotu od mojego postanowienia.

Żal mi, że nie dałam sobie szansy na poznanie Ich w realu, ale tak panicznie boję się odrzucenia, że wolę się sama wycofać i schować w swoim małym, szarym świecie, zamiast w niepewności czekać na wyrok, który równie dobrze mógłby okazać się dla mnie pomyślny...

W zasadzie liczyłam się z tym, że prędzej, czy później tak się stanie, ale nie wiedziałam, że zaboli...

Kiedyś muszę się wreszcie poskładać i zaprosić kogoś do środka...

Chyba niedługo zaczną mi się one śnić po nocach... Nie widać tego, nie czuć, a tyle zadymy robi! Znowu odwołują loty, a my mamy już zarezerwowane bilety na drugą połowę maja. Teoretycznie czasu jeszcze sporo, więc nie powinnam się na zapas zamartwiać, ale co z tego, jak to co się teraz dzieje, to tylko preludium do tego, co ma nastąpić... Podobno ma buchnąć ten wulkan porządnie, ale kiedy? Tego oczywiście nie wie nikt.

Pozostaje więc tylko nadzieja, że sytuacja się uspokoi do czasu naszego wyjazdu. Albo chociaż na to, że wiatr zacznie przeganiać cholerstwo w stronę Hameryki... Bo ja tak bardzo, bardzo, ale to bardzo chcę do Polandii. Chcę połazić po moim ukochanym mieście, pokazać Niutkowi starówkę, blokowiska, rzekę... I wyprawić Niutkowi roczek w rodzinnym gronie.

Oby się spełniło...

P.S. Niutek jest hiperaktywny. A przy tym hipermarudny, kiedy odmawia Mu się możliwości swobodnego przemieszczania się z powodów tak błahych, jak na ten przykład zmiana pieluchy. Wciąż by tylko raczkował i raczkował po całym pokoju, w tę i z powrotem. I broi strasznie - nic, tylko się rozgląda, co by tu spsocić...

P.S.2 Jest duża szansa, że firma M. wreszcie stanie na nogi i ruszy z kopyta! Oby... Bo jego dotychczasowa praca mnie wykończy psychicznie, a Jego fizycznie. Kciuki mam zaciśnięte i czekam na rezultaty negocjacji. Niechże się wreszcie uda!

Marzy nam się z M. domek z ogródkiem, a dokładniej z kawałem trawnika, po którym mógłby sobie hasać niczym nie ograniczony Niutek. Gdzie można by postawić Mu jakąś huśtawkę, piaskownicę, a my moglibyśmy wylegiwać się na słoneczku popijając popołudniową kawusię, albo megazimną wodę z gazem w przypadku M. Gdzieś, gdzie jest cicho i spokojnie, a snu nie przerywają pijackie wrzaski balujących w niemal każdy weekend sąsiadów...

Oczywiście na razie o przeprowadzce nie ma mowy, ale nie zaszkodzi się porozglądać. No i się porozglądaliśmy - najpierw przeszperałam oferty w internecie, a potem pojechaliśmy obejrzeć te, które wydały się nam najciekawsze.

Po drodze, zupełnym przypadkiem trafiliśmy na posiadłość do wynajęcia - bungalow, podwójny garaż, i to na czym nam najbardziej zależy: zieleń, mnóstwo zieleni! Wielki trawnik przed domem, obsadzony dookoła przepięknie kwitnącymi krzewami i dwa razy większy trawnik z tyłu domu, do tego altanka i dwie szklarnie. Po prostu cudo!

I od razu stwierdziliśmy, że moglibyśmy tam zamieszkać. I bylibyśmy tam szczęśliwi, i Niutek też, zważywszy na ilość łąki, gdzie mógłby sobie biegać i odkrywać różne różności.

Szkoda tylko, że musimy jeszcze się z tą przeprowadzką wstrzymać. A ten domek pewnie nie będzie chciał na nas zaczekać...

Długo myślałam nad tym, jak spożytkować to moje "marne" życie (które najchętniej przesiedziałabym sobie w domowych pieleszach i spędziła na "nicnierobieniu", ale niestety tak się nie da) i w końcu wymyśliłam - PLAN 6-LETNI. I chyba jest to całkiem niezły plan. A przynajmniej konkretny. W przeciwieństwie do wszystkich innych moich życiowych planów, które jeden po drugim brały w łeb najczęściej z mojej winy, ten jest najbardziej szczegółowy i dopracowany.

Poza tym codziennie staram się wizualizować sobie cele, które powinnam osiągnąć w najbliższym czasie, by plan mógł wdrażać się w życie, a nie pozostawać w sferze błogich marzeń. I muszę przyznać, że te wizualizacje chyba mi pomagają. Dzięki nim plan jest coraz lepiej doprecyzowany. Jeszcze tylko chwila i będzie można zacząć fazę wdrażania go w życie.

Ale na to przyjdzie mi poczekać do końcówki czerwca. A póki co nadal będę snuła przed oczyma obrazy, w których osiągam kolejno cel za celem. Obrazy, dzięki którym zyskuję odwagę, by moje marzenia sięgały kosmosu, odwagę, by przełamać swoje lęki, odstawić na bok wszelkie wątpliwości i dążyć do celu nie zważając na przeciwności losu.

I wreszcie nie boję się marzyć...

Dawno nie pisałam, co słychać w moim małym świecie. Najpierw nie miałam czasu, z powodu wizyty tych dwóch Czarownic, bo byłam zbyt skupiona na przygotowaniu Świąt i umileniu im pobytu u nas. Potem Smoleńsk i żałoba jakoś nie nastrajały mnie do pisania. A na sam koniec, Niutek się pochorował (najpierw gorączka, potem biegunka, a teraz jakaś wysypka), więc biegałam z nim co chwila do przychodni i blog musiał poczekać.

Ale teraz, gdy sytuacja wraca po woli do normy, mogę wreszcie napisać, jak to fajnie móc spędzić odrobinę czasu z Rodzinką. Dziewczyny były tu tylko dwa tygodnie, ale działo się tyle, że po ich wyjeździe miałam wrażenie, że upłynął co najmniej miesiąc.

Pierwszy tydzień był zimowy i to dosłownie: środek marca, a na Zielonej Wyspie śnieg!!! Było brzydko i ponuro, zimno i ciągle padało, więc ten czas wykorzystaliśmy na przygotowywanie świąt: zakupy, wymyślanie ciast, sałatek, sprzątanie. A potem nastała niedziela - rano śniadanie, potem Msza Św., po niej obiad, na którym zjawił się Teść ze swoją żoną. Na koniec spacer, bo na Wielkanoc się wypogodziło, więc postanowiliśmy z M., że pokażemy mojej Mamie nasze miasteczko.

Drugi tydzień był o wiele bardziej intensywny, niż pierwszy, bo zrobiło się tak cudnie ciepło i wiosennie, że żal było nie skorzystać z przychylności pogody i nie wybierać się na wycieczki. I tak byliśmy w wesołym miasteczku w Portrush (Niutek zaliczył tam swoją pierwszą przejażdżkę na karuzeli),na Grobli Olbrzyma, moście linowym Carrick-a-rede (ale tu tylko ja i moja Siostrzyczka, bo Mamusia z M. zgłosili się na ochotników do pilnowania Niutka), w Belfaście na Big Wheel (z którego podziwialiśmy panoramę miasta), w parku tematycznym Ulster Folk Park (niestety nie udało nam się tam wszystkiego zobaczyć, bo za późno dotarliśmy na miejsce) oraz w Gosford Park na pikniku.

Nachodziliśmy się do granic wytrzymałości podczas tego zwiedzania i nogi nam w tyłki właziły, ale było warto! Już dawno nie bawiłam się tak dobrze, nie nawdychałam tyle świeżego powietrza, zwłaszcza nadmorskiego. I mimo całego fizycznego zmęczenia, wreszcie udało mi się odpocząć, zresetować i naładować akumulatory...

O tragedii, która była tak niespodziewana i abstrakcyjna, że nadal w głębi duszy nie mogę uwierzyć, że się w ogóle wydarzyła. Minęły dwa dni, a czas jakby stanął w miejscu i ciągle przed oczyma mam szczątki tego samolotu, wszystkich tych Ludzi, którzy pojechali w imieniu całego narodu polskiego oddać hołd ofiarom mordu katyńskiego, a zamiast tego, jak ktoś pięknie powiedział: złożyli najwyższą ofiarę w hołdzie...

Świeć Panie nad ich duszami. I miej nas wszystkich w swojej opiece...

Moja waga zwariowała! Albo się popsuła. Od kilku dni uparcie pokazuje mi, że schudłam. Pomimo tego, że nie stosuję żadnej diety, jem tyle, ile jadałam wcześniej, opycham się słodkościami, mało ruszam i wchodzę na nią po obfitych śniadaniach.

No chyba, że w taki cudowny sposób działa na mnie prenumerata serwisu dietowego, który od tygodnia wysyła mi maile z moim codziennym menu i zestawem ćwiczeń, a z których to porad jeszcze nie zaczęłam korzystać.

A może zasiedlił mnie jakiś tasiemiec?

W każdym razie te 3,5 kilograma mniej cieszy mnie niezmiernie. Zwłaszcza, że nie było to okupione żadnym wysiłkiem ze strony mojego rozleniwionego ciała, ani wyrzeczeniem się pyszności przez moje rozpieszczone do granic możliwości podniebienie...

I to bardzo jej potrzebuję...

M. w pracy dniami i nocami. Niutek przechodzi ostatni w pierwszym roku życia skok rozwojowy i na dodatek przechodzi go koszmarnie - mało je, mało śpi, dużo płacze, marudzi, złości się...

A mnie ciężko zapanować na Nim, nad swoimi nerwami i nad chaosem, który chyba już na dobre się u nas zadomowił.

Całe szczęście już jutro przyjeżdżają moja Mamusia i Siostrzyczka! I wreszcie będę mogła sobie pozwolić na wypitą w spokoju filiżankę herbaty, czy kawy, długą kąpiel z bąbelkami, ciekawą lekturę i mnóstwo innych mało istotnych rzeczy, których bardzo mi ostatnio brak. I będę sobie mogła pozwalać na te przyjemności przez całe dwa tygodnie, bo pewnie przez cały swój pobyt te moje kochane Babeczki nie wypuszczą Niutka z rąk. Będą cieszyć się, że wreszcie znowu Go widzą i chłonąć Jego obecność na zapas. Mam tylko nadzieję, że Niutek mimo swojego podłego nastroju pozwoli Im rozpieszczać się do woli i nie będzie dawał w kość...

No i czekają nas kolejne Święta spędzone w rodzinnej atmosferze.

No niech już będzie to jutro!!!

Wczoraj zabrałam Niutka na paradę, aby mógł zobaczyć, w jaki sposób mieszkańcy Zielonej Wyspy obchodzą święto swojego patrona. Wyszliśmy z domu wcześniej, żeby zająć sobie jakieś dobre miejsce na trasie pochodu, by mieć dobry widok na to, co się będzie działo. Oczywiście były tłumy ludzi i o pierwszym rzędzie mogliśmy tylko pomarzyć. Ja co prawda wszystko dobrze widziałam, ale siedzącego w wózku Niutka ominęłyby wszystkie atrakcje, więc jak tylko się zaczęło, to wzięłam ten mój ponad jedenastokilogramowy słodki Ciężar na ręce.

Niutek był średnio zainteresowany, tym co się dzieje na ulicy, bardziej fascynowali Go ludzie stojący za nami i mój aparat fotograficzny, którym nieudolnie dokumentowałam kolorowy korowód, unosząc go wolną ręką ponad głowami gawiedzi. Jednak i On nie mógł oprzeć się dźwiękom muzyki przeróżnych orkiestr i grajków biorących udział w przemarszu, i wtedy kierował swój baczny wzrok w stronę ulicy, słuchając ich w skupieniu.

Potem poszliśmy w kierunku Market Square, gdzie rozstawiona była scena, na której odbywały się koncerty. Zanim do niej doszliśmy utknęliśmy na jakieś pół godziny w jednej z najwęższych uliczek w mieście, którą, jak i my, większość ludzi wybrała sobie jako drogę do celu. Potem okazało się, że na scenie nie dzieje się nic godnego uwagi, a Niutek zrobił się marudny, więc wróciliśmy do domu.

I muszę przyznać, że byłam bardzo zawiedziona paradą. Tym, że w mieście, w którym według podań św. Patryk zaczynał swoją misję ewangelizacyjną, które szczyci się dwoma katedrami jego imienia - katolicką i protestancką - zorganizowało tak marną imprezę, ku czci swojego patrona. Owszem były motywy kojarzące się zarówno z Patrykiem, jak i samą Irlandią, ale dominowały niestety rzeczy zupełnie niezwiązane z historią i tradycją tego kraju.

Mam nadzieję, że kiedyś trafię na paradę, która spełni moje oczekiwania - będzie radosna, śpiewna, zielona... A póki co, muszę się zadowolić tym, co właśnie minęło...

Wiosna zagościła u nas na stałe. A razem z nią panowie czyszczący okna w naszym domu (okna, jak zwykle są bardziej szare, niż były przed myciem), którzy swoją pracą oznajmili, że czas najwyższy zabrać się za przedświąteczne porządki. Czas ucieka nieubłaganie, mi oczywiście nie bardzo chce się babrać w chemikaliach mających wyczyścić nasze mieszkanie na wysoki połysk i wymawiam się tym, że Niutek ostatnio taki zajmujący... Ale muszę się wreszcie wziąć, tym bardziej, że na Święta przyjeżdża moja Mamusia, której bacznemu oku i wrodzonemu pedantyzmowi, nie umknie nawet jedna drobinka kurzu w najmniej dostępnym kącie. Ech...

...

Poza tym zabrałam się za porządkowanie własnego życia. Zamknęłam pewien dość ważny rozdział i jest mi z tym dość dziwnie... Trochę smutno i pusto, ale myślę, że to była dobra decyzja. Że wkrótce się przyzwyczaję do tego nowego stanu, oswoję tą nową przestrzeń i jakoś ją wypełnię. A póki w myślach mam słowa do piosenki "Mosty" i przeżuwam to moje postanowienie...

Nawet w Dniu Kobiet!


Wczoraj Niutek, jak zwykle ostatnimi czasy, obudził nas o 7.00, śpiewając swoje serenady. M. otworzył oko, spojrzał na Niutka, na mnie, na zegar i zamiast obrócić się na drugi bok i spać dalej, mimo przeciwności losu i wbrew niutkowym trelom, jak to ma w zwyczaju, zerwał się na równe nogi, pochwycił ubranie i wyszedł z pokoju, mamrocząc coś pod nosem o toalecie. Chwilę później usłyszałam, jak krząta się po kuchni, więc włożyłam Niutka do łóżeczka i poszłam sprawdzić, co się z tego mojego M. zrobił taki ranny ptaszek. Kiedy spytałam, co Go tak wypędziło z tego łóżka, stwierdził, że musiał skorzystać z toalety, a teraz musi już uciekać, bo dzwonili do niego z pracy, by pojawił się tam na godzinkę. I, ucałowawszy mnie w policzek, wyszedł...

Wróciłam do sypialni, zastanawiając się nad tym, jaki telefon do Niego dzwonił, skoro ja nic nie słyszałam. Nie to, żebym miała słuch absolutny, ale rozmawiającego przez telefon M. nie da się nie słyszeć! W końcu dałam sobie spokój z tymi rozmyślaniami, bo moją uwagę zaprzątnął Niutek, który od radosnego ćwierkania, na mój widok przeszedł płynnie do marudnego domagania się mleka. Wzięłam Go więc z powrotem do łóżka i po jakimś czasie przysnęliśmy oboje.

Po niecałej godzinie od wyjścia z domu, w sypialni pojawił się M., szepcząc życzenia i kładąc jakieś pudełko na szafkę obok łóżka, tak cichutko, by nie zbudzić Małego. Ja nie do końca świadoma, tego co się dzieje, łypnęłam tylko na Niego okiem, wymamrotałam jakieś "dziękuję" i wróciłam do przerwanego snu.

Kilka minut później obudził się Niutek, wybudzając przy tym i mnie. Spojrzałam na zegarek, potem na leżący na szafce niezapakowany prezent i doznałam nagłego olśnienia - mój Mąż to kłamczuch! Wcale nie było żadnego telefonu! Wcale nie był w pracy, tylko po prezent! Postanowiłam doprowadzić do konfrontacji. Poszłam z Niutkiem do kuchni i postawiłam M. w krzyżowym ogniu pytań. A On z bezczelnym uśmiechem na twarzy przyznał się do wszystkiego! I jeszcze zrobił mi śniadanie...

Ostatnio mój mózg pracuje na bardzo wysokich obrotach, podsuwając świadomości coraz to nowe obrazy. Mam tysiące pomysłów odnośnie tysięcy spraw, a każdy kolejny wydaje się być lepszym od poprzedniego.

I tylko brakuje mi czasu, bym przez sito mojego racjonalnego pesymizmu, przesiała je wszystkie i wybrała te, które mają szansę zostać zrealizowane. Brakuje mi czasu, by usiąść spisać, je sobie na kartce i jakoś usystematyzować, zrobić coś na kształt planu, a potem punkt po punkcie odhaczać, to co zostało już osiągnięte.

A poza tym brakuje mi odwagi, by wprowadzić w życie, choć jedną ideę, która zaświtała w mojej głowie. By tchnąć życie w to, co tak pieczołowicie dopracowuję nocami w marzeniach, kiedy sen nie nadchodzi. Tchórzę... Ale wiem o tym od dawna. Na palcach jednej ręki mogę zliczyć momenty, w których się odważyłam i sięgnęłam, po to, czego chciałam.

Muszę się zmienić. Rozebrać swoje "ja" na czynniki pierwsze, a potem złożyć z tych puzzli harmonijną całość - człowieka, który nie będzie się bał spełniać swoich pragnień, który będzie gonił za swoimi marzeniami i wcielał w życie, jedno po drugim.

Kiedyś się na to wszystko odważę i przepędzę tego tchórza, który tak się we mnie zadomowił. Ale jeszcze nie dziś...

Niutek był dziś straszliwie nadwrażliwy i nadpobudliwy. Co i rusz włączało Mu się marudzenie: a to, bo nie pozwoliłam wyciągać śmieci; a to, bo nie mógł pobawić się kablem; a to, bo wstał i nie potrafił usiąść; a to, bo był zmęczony i nie mógł usnąć. Pod koniec dnia byłam już tak zmęczona, że tylko marzyłam o tym, by wreszcie położyć Go spać. Na domiar złego M. dziś w pracy od 8.00 do 23.00, więc byłam, a w zasadzie nadal jestem z Niutkiem zupełnie sama. No i ta przeklęta deszczowa pogoda, która uniemożliwiła nam dzisiejszy spacer i chwilę wytchnienia.

Dobrze, że rano zapodałam sobie kawusię, jakbym przeczuwała nadchodzący kataklizm, bo bez tego pewnie byłabym już całkiem przeżuta, wypluta i nie do życia.

Codziennie z utęsknieniem wypatruję jej pierwszych oznak - rozkwitających kwiatów, bezchmurnego, błękitnego nieba, słońca i cieplejszego wiatru. Ale ona postanowiła wodzić mnie za nos, dając mi jeden dzień słonecznej radości i z powrotem wpuszczając zimę do tej wiecznie zielonej krainy...

A zima szaleje! Szczypie mrozem w uszy, śniegiem dekoruje drzewa, domy, samochody. I za nic nie chce odpuścić, odejść, zrobić miejsca wiośnie. A ja już tak bym chciała wygrzać moje stare, umęczone zimnem kosteczki w pełnym słońcu, na ławeczce w parku, wsłuchana w śpiew ptaków, zaczytana w jakiejś ciekawej lekturze, spoglądając raz po raz na harce moich kochanych Mężczyzn.

Ech, wiosno... Gdzie ty jesteś?...

I z tej okazji rano, a właściwie o w pół do dwunastej, obudził mnie M. przynosząc mi małą torebkę z prezentem od Niego i Niutka, kwiaty i obwieszczając, że śniadanie jest gotowe.

W torebeczce znalazłam słodkości w postaci trójkolorowej czekoladki z napisem "MUMMY" - nigdy wcześniej nie spotkałam się z różową czekoladą... Do tego pęczek bransoletek drewnianych i metalowych w różnych odcieniach niebieskiego. A kwiaty, hmmm... chryzantemy... Czyżby M. chciał dać mi w ten sposób coś do zrozumienia? Jak Go o to zapytałam, to jak zwykle stwierdził (tak, tak, to nie pierwszy raz dostałam od Niego taki bukiet), że są ładne, kolorowe i przede wszystkim miały najdłuższą datę ważności. Ach, ten Jego praktycyzm - czasem jest uroczo rozbrajający...

Fajnie mieć imieniny!

Wczoraj przekonałam się, że nigdy nie należy myśleć: "mnie to się nie przytrafi". To była najboleśniejsza lekcja w moim życiu...

A teraz ogarnia mnie wściekłość na moją własną głupotę i brak wyobraźni! I czuję gorycz i żal do samej siebie...

Dlaczego człowiek nie potrafi uczyć się na błędach innych? Dlaczego musi sam do wszystkiego dojść?

Mam tylko nadzieję, że jedna taka nauczka w życiu wystarczy, bym już nigdy nie popełniła tego błędu. Że moje serce nie będzie musiało już nigdy więcej krwawić z powodu mojej głupoty...

Oby sprawdziło się przysłowie, że mądry Polak po szkodzie...

Na dworze ciepło i słonecznie. Ptaki coraz głośniej świergoczą nad ranem. A na drzewach w parkowej alejce widać już pierwsze pąki liści.

Jak miło przechadzać się w taką pogodę po skwerku i obserwować, jak przyroda budzi się do życia. Odetchnąć pełną piersią i poczuć na twarzy powiew ciepłego wietrzyku.

I nastrój od razu się zmienia...

Ledwie dwa tygodnie temu, Niutek zaczął raczkować i siadać prościutko, jakby kij połknął, a już zaczął trenować nowe umiejętności motoryczne.

Wczoraj udało Mu się wstać samodzielnie. Tak bardzo spodobał Mu się ów wyczyn, że powtarzał go w kółko przez kwadrans. I przez ten kwadrans moje ciało było maltretowane, bo służyłam Niutkowi za podpórkę. Ale warto było dać się tak wykorzystać, bo jak patrzyłam na dumnego z własnych wyczynów Synusia, który po każdej udanej próbie raczył mnie szerokim od ucha do ucha uśmiechem, to serce mi się rozpływało z radości. A jednocześnie ogarnęła mnie jakaś taka nostalgia, że On z dnia na dzień robi się coraz bardziej niezależny, a jeszcze tak niedawno... Eh, przeszłe czasy...

Z kolei dziś, Niutek przeszedł samego siebie - wstał przy parapecie, który w salonie jest niecałe pół metra nad podłogą, po czym odwrócił się w stronę łóżka, gdzie dojrzał jedną ze swoich zabawek. I nagle tak bardzo jej zapragnął, że z tego pragnienia zrobił pierwszy w swoim życiu krok! Złapał zabawkę, a zaraz potem runął na pupę, zadowolony z osiągnięcia celu.

Ciekawe, jak długo potrwa to rozwojowe przyspieszenie? Bo jak tak dalej pójdzie, to Niutek gotów chodzić na długo przed ukończeniem pierwszego roku życia...

Ostatnie pięć poniedziałków spędziliśmy wspólnie na zajęciach z masażu dla niemowląt, o którym dowiedzieliśmy się zupełnie przypadkowo. Otóż dzień po naszym powrocie z wakacji, do naszego mieszkania zadzwonił domofon - okazało się, że były to panie z ArKe Sure Start, rządowego projektu, który ma na celu wyrównywanie szans rozwojowych dzieci. Panie pokrótce przedstawiły nam założenia całego przedsięwzięcia, opowiedziały o zajęciach, które organizują i zaprosiły na zaczynające się właśnie zajęcia z masażu dla najmłodszych szkrabów. Jako, że już od jakiegoś czasu myślałam o tym, żeby Niutka porozpieszczać w ten właśnie sposób, to zamysł uczęszczania na te zajęcia bardzo mi się spodobał. A że miały się odbywać w czasie, kiedy M. miał akurat wolne i mógł chodzić razem z nami, spodobało mi się jeszcze bardziej.

I tak trafiliśmy na fantastyczne pięciospotkaniowe warsztaty z budowania więzi i bliskości z dzieckiem, ale również i ze sobą nawzajem za pomocą dotyku.

Niutek był najstarszym brzdącem w całej grupie i najbardziej rozbrykanym. Masowanie Go było wielką sztuką, ponieważ bardziej, niż leżenie w miejscu i oddawanie się relaksowi w rękach rodzicieli, interesowało Niutka eksplorowanie nowej, nieznanej Mu przestrzeni. Dlatego też w masowanie Malucha byliśmy zaangażowani oboje - jedno z nas próbowało okiełznać wijące się ciało i poddać je zabiegom, a drugie kombinowało, czym zająć Syneczka, żeby nie spełzał z maty. Oj, ciężkie to było zajęcie! A Niutek, ani myślał ułatwić nam zadanie i przyjmował takie pozy i tak się wyginał, że nawet we dwójkę mieliśmy problemy z opanowaniem tego małego piskorza.

Na przedostatnich zajęciach, kiedy Niutek pobijał swoje własne rekordy w uciekaniu, prowadząca stwierdziła, że z pewnością na ostatnim spotkaniu Malutki do niej przyraczkuje. Oczywiście skwitowaliśmy to z M. śmiechem, bo wydawało nam się do równie nierealne, co trafienie szóstki w totka. Jakież było nasze zdziwienie, gdy po powrocie do domu, Niutek zaczął prezentować nam nowe umiejętności - siadanie i raczkowanie właśnie! I już sama nie wiem, czy to te masaże zmobilizowały Jego ciało do osiągnięcia kolejnych poziomów rozwoju, czy akurat na ten dzień zaprogramowała Go genetyka...

Już tak dawno nie pisałam niczego "świeżego", że aż wstyd! Ale złapałam takiego leniwca i nic mi się nie chce. Najgorsze jest to, że właśnie teraz bardzo dużo się zmienia, zwłaszcza u Niutka.

A więc od naszego powrotu z Polski Niutek:
- wyhodował uzębienie w postaci lewej dolnej jedynki (05.01.), prawej górnej jedynki (27.01.) oraz lewej górnej jedynki (29.01);
- zaczął zgrzytać zębami, doprowadzając nas tym do obłędu;
- usiadł samodzielnie (25.01.), a teraz to nawet prosto siedzi, nie składając się jak scyzoryk;
- zaczął raczkować (02.02.).

Do tego je "doroślejsze" potrawy w postaci słoiczków (od trzech dni dostaje nawet nie do końca zmiksowane jedzenie), które bardzo Mu smakuje. Przemieszcza się po całym salonie w tempie ekspresowym, przez co nie mam już szans na spokojne wypicie herbaty, o skorzystaniu z komputera nie wspominając. Jego ulubioną zabawą jest ganianie za naszą kotką i, o zgrozo, czasem nawet udaje Mu się ją złapać. No i od rana do nocy da się słyszeć piski Niutka, który z uwielbieniem ćwiczy swoje "bababa", od czasu do czasy wzbogacając swój repertuar o nowe sylaby: "gu", "ma", "wa", itp. I tylko M. chodzi struty, bo jeszcze ani razu nie usłyszał z ust swojego Synka choćby zalążka słowa "tata"...

I pomyśleć, że jeszcze niedawno Niutek przypominał mi małego żuczka, który położony na plecach wierzga nóżkami we wszystkie strony, nie wiedząc jak się obrócić. A teraz nie można nawet na chwilę spuścić z Niego wzroku, bo tylko rozgląda się tymi swoimi bystrymi oczkami, co by tu zbroić...

W trakcie naszego urlopu czekało nas niezwykle ważne i, wydawać by się mogło, nieskomplikowane zadanie - umiejscowienie aktu urodzenia Niutka w USC, zameldowanie Go, wyrobienie numeru PESEL i wystąpienie o paszport.

Od samego początku tej urzędniczej przygody, piętrzyły się przed nami trudności. Najpierw okazało się, że musimy przetłumaczyć akt urodzenia na język polski na już, bo panie w urzędzie mają w okresie około świątecznym mnóstwo pracy i mogą nie zdążyć zająć się naszą sprawą. Kiedy następnego dnia M., z oryginałem aktu urodzenia, tłumaczeniem i dowodem uiszczenia opłaty skarbowej, z uśmiechem na twarzy stawił się w odpowiednim gabinecie, czekała Go niemiła niespodzianka. Pani urzędniczka poinformowała Go, że będzie musiał wystąpić do Sądu o zmianę nazwiska Niutka, ponieważ jedyne, co ona robi, to wiernie kopiuje wszelkie informacje zawarte w zagranicznym akcie urodzenia i samodzielnie nie może nic zmienić. A o co całe zamieszanie? O to, że w naszym nazwisku występuje polski znak diakrytyczny, który nie został uwzględniony w obcojęzycznym akcie urodzenia.M. się zdenerwował, bo to kolejne koszty i przede wszystkim czas, którego mieliśmy, jak na lekarstwo. Poszedł więc do zastępczyni kierownika, żeby sprawdzić, czy faktycznie nic nie da się w tej sprawie zrobić. Oczywiście pani zastępczyni zasłoniła się tysiącem przepisów i odesłała M. z kwitkiem.

Kiedy wrócił do domu, strasznie podminowany i opowiedział mi i Mamie całą historię, Mama wpadła na pomysł, żeby zadzwonić do Cioci, która również pracuje w USC, tyle, że na wschodzie naszego pięknego kraju i zapytać, w jaki sposób tam rozwiązuje się tego typu problemy. Okazało się, że tamtejszy kierownik dokonuje takich zmian decyzja administracyjną opierając się na polskich dokumentach. Zabłysnęła iskierka nadziei...

M. uzbrojony w nową oręż poszedł stoczyć batalię o ponowne usynowienie Niutka (bo poczuliśmy, jakby nie był On w Polsce naszym synem, w końcu miał nosić zupełnie inne, niż my nazwisko!). Oczywiście pani zastępczyni była osobą nieugiętą i dozgonnie wierną literze prawa, więc M. nie miał szans na jej przekonanie. Co gorsza, nie udało się to również kierownikowi USC ze wschodniej Polski, z którym przeprowadziła długą rozmowę telefoniczną na ten temat. M. zaczął się poddawać, nie widział już najmniejszej szansy na przekonanie biurokratki do swoich racji. Na szczęście w Urzędzie pojawiła się sama pani kierownik i usłyszawszy całą historię, bez zawahania zezwoliła na zmianę. Odzyskaliśmy Syna! A akt urodzenia został wystawiony od ręki.

Kolejne natarcie przeprowadziliśmy na Urząd Ewidencji Ludności. Tam oczywiście okazało się, że sami nie załatwimy nic, ponieważ chcemy zameldować Niutka w lokalu, do którego nie mamy praw własnościowych - potrzebny jest podpis właściciela oraz akt własności do wglądu. Całe szczęście, że wniosek mogliśmy wypełnić w domu. Pojechaliśmy do mojej Mamy, żeby złożyła swój podpis w wymaganym miejscu i pożyczyła nam akt własności mieszkania. Otrzymawszy to, co nam było potrzebne wróciliśmy do Urzędu i bez problemu zameldowaliśmy Niutka. Kiedy jedna zapytaliśmy o PESEL, okazało się, że na wydanie go będziemy musieli czekać do 06. lub 08. stycznia (wylatywaliśmy 04.01.). Przez to nie było szans na złożenie wniosku o paszport.

Przy okazji dowiedzieliśmy się, że następny urlop znowu spędzimy na przedzieraniu się przez gąszcz urzędniczych przepisów, ponieważ wniosek o paszport dla dziecka musi być złożony przez oboje rodziców, w obecności tegoż dziecka. To po prostu jakiś horror... Aż się nie mogę doczekać kolejnej podróży do Polski...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy

Archiwum bloga