I w końcu nadszedł ten dzień, dla którego przyjechałam do Polski. Dzień pełen lęku i nerwów. Ale także pełen nadziei, że wszystko będzie dobrze, że nie trzeba się już będzie dłużej obawiać i martwić, że potem będzie już tylko radość.
Ale póki co są długie godziny oczekiwania i uczucie bezsilności, kiedy nie można zrobić zupełnie nic... No może tylko się pomodlić...
I tak, jak uwielbiam tu wracać, do Polski, do Domu, to wolałabym już nigdy nie przyjeżdżać z takiego powodu.
Właśnie zrobiłam sobie najpiękniejszy i najdroższy (zarówno w sensie finansowym, jak i emocjonalnym) imieninowy prezent - byłam na pierwszym spotkaniu z moją maleńką fasoleczką!!! Oczywiście nie sama, była też ze mną moja Siostrzyczka i Niutuś. I żałują tylko, że M. nie mógł być z nami tego dnia, bo tylko Jego brakowało mi do pełni szczęścia.
Było cudnie: te machające rączki, fikające nóżki, bijące serduszko... Maleństwo ma już ponad 5 centymetrów długości i zapowiada się, że zaszczyci nas swoją obecnością po drugiej stronie brzucha na samym początku września. I w związku z tym terminem tak mi się zamarzyło, że może (w przeciwieństwie do Pierworodnego) Kruszynka zechce się pospieszyć o te 4-5 dni i zrobi mi najwspanialszy prezent urodzinowy, jaki mogłabym wyśnić...
Już bym chciała potrzymać tę maleńką Dziecinkę w ramionach, a tu jeszcze tyle miesięcy oczekiwania na ten cud...