Niestety nie polska... I niestety niedługa, bo jak na razie trwała tylko trzy dni. Tak... A od jutra znów mają się zacząć nieustające deszcze...

No, ale dobrze, że choć troszkę mogliśmy się porozkoszować spacerami, w których towarzyszyły nam rześkie podmuchy powietrza i piękne słonko. Do tego liście drzew powoli przybierające barwy złota, żółci i krwistej czerwieni, koralowa jarzębina, a pośród tego wszystkiego kwitnące gdzieniegdzie róże, czy maki, które za nic mają zbliżającą się coraz większymi krokami zimę. Bardzo przyjemnie maszeruje się w takich pięknych okolicznościach przyrody z wózkiem, w którym słodko śpi młodsza Latorośl i ociągającym się gdzieś z tyłu Pierworodnym, którego całą uwagę pochłaniała droga i wszelkie poboczne, czyli ptaszki, kwiatki, a nawet kamyczki pod stopami. Ale trzeba przyznać, że mimo tego swojego zafrasowania otaczającym Go światem (a może właśnie ze względu na nie) bardzo dzielnie ten mój Starszak maszerował.

Aż żal, że ta piękna aura znów odejdzie w niepamięć, a my znów będziemy nudzić się w domu z nosami przyklejonymi do szyby w oczekiwaniu na jakiś promyk słońca. A może nie będzie tak źle i te deszcze, którymi straszą prognozy jednak nie nadejdą?... Oby...

Niutek jest zazdrosny, co już wszyscy wiemy. Do tego ma momenty, kiedy uparcie przekonuje wszystkich dookoła, że nie potrafi zagospodarować sobie wolnego czasu, co jest wierutną bzdurą, bo przed nadejściem "nowej ery" życia rodzinnego radził sobie z tym doskonale i to, wierzcie bądź nie, na długie godziny (a przynajmniej kwadranse). No ale odkąd w naszym życiu pojawiła się ONA, wiele nawet najbardziej błahych spraw, które dotąd nie stanowiły problemów, urosło do rangi wręcz niewykonalnych bez współdziałania (czasem nawet wyłącznego działania) rodzicielki.

Tak więc staram się jak mogę dzielić swój czas między moje dwie niezwykle usilnie dopominające się mej uwagi Pociechy, a chwile wytchnienia od Cysi, pomiędzy Niutkowe żądania, a swoje własne przyjemności.

Ale bywają również i takie dni, kiedy Syn mój nie daje się zbyć byle bajką, czy zabawą i marudzi, marudzi, marudzi... I wtedy trzeba przeciw temu marudzeniu wyciągnąć działa o największej sile rażenia, czyli pomaganie mamie w kuchni. Od biedy wystarczy wspólne przygotowywanie obiadu, ale czasem i to nie pomaga. A wtedy uciekam się do najtajniejszej z tajnych broni - pieczenia ciastek, czy innych smakołyków. Młody ma frajdę babrząc się w jajkach, mąkach i innych proszkach do pieczenia, a potem obserwując, jak w cudowny, niemalże magiczny sposób, dzieło Jego malutkich rączek zmienia się w piekarniku w smakołyk, który po przestudzeniu zniknie w Jego szczęśliwej już buzi.

Poza tym jest tego jeszcze jeden plus - jak już tak napieczemy tych słodkości, to mam Go czy przekupywać przez następne kilka dni, zyskując w ten sposób bardzo mi potrzebne chwile wytchnienia... Ale o tym sza, bo to bardzo niepedagogiczne...

Wczoraj miałam telefon od Babeczki z centrum, do którego chodziłam jako wolontariuszka. Pytała, jak się odnajdujemy w nadal dość nowej sytuacji, jaką było przyjście Cysi na świat. Bardzo miło nam się gawędziło, ale to, co powiedziała na koniec totalnie mnie zaskoczyło - otóż pracownicy i członkowie centrum złożyli się na prezent dla Małej! W związku z tym padło pytanie, czy mogę wpaść i go odebrać. Oczywiście i tak miałam w planach podjechanie do centrum i pochwalenie się Cysią, czekałam tylko na jakąś okazję, bo niestety po przeprowadzce mam dość daleko do Ard Mhacha - na tyle daleko, że nie było sensu wyprawiać się tam na pięć minut.

Jak się okazało sposobność nadarzyła się dzisiaj, bo musiałam zgłosić się do lekarza na wizytę popołogową, a że jeszcze nie dopełniliśmy formalności związanych ze zmianą placówki medycznej, to musieliśmy jechać do przychodni właśnie w Ard Mhacha. Po wizycie podjechaliśmy więc do centrum, gdzie pokazałam Dziewczynom całą swoją Rodzinkę, łącznie z M. Oczywiście zachwycały się i Cysią, i Niutkiem, który, jak zwykle ostatnimi czasy w takich sytuacjach, chował się za przysłowiową matczyną spódnicą (koniecznie trzeba Go zsocjalizować). I tak sobie chwilę miło pogawędziliśmy, a przy pożegnaniu Dziewczyny wręczyły mi podarek dla Małej. I wówczas znów mnie zatkało. Szczerze mówiąc, poznawszy już w jakimś stopniu naturę tubylców, spodziewałam się, że pracownicy i członkowie centrum mogą wysłać nam jakąś kartkę z gratulacjami, natomiast po wczorajszym telefonie pomyślałam o małej paczuszce zawierającej jakiś drobiazg - a tu, ni z tego, ni z owego dostaję całkiem pokaźnych rozmiarów pakunek i szczerze mówiąc zrobiło mi się nieswojo, bo "znamy" się ledwie kilka miesięcy, a widywaliśmy się w tym czasie raptem raz tygodniowo przez kilka godzin. Wdzięczna jestem im niesłychanie i jak tylko nadarzy się kolejna sposobność, to upiekę coś pysznego i pojadę na chwilę dłużej do mojej wspaniałej grupy Seniorów, aby im także podziękować za prezent.

P.S. Cysia naprawdę nieźle się obłowiła, co zobaczyliśmy dopiero po wyjściu z centrum, a co jeszcze wzmogło we mnie to dziwne uczucie zażenowania(?) - sama nie do końca wiem, jak to określić.

P.S.2. No i strasznie za Nimi tęsknię, bo to było naprawdę fajne urozmaicenie mojego monotonnego tygodnia spędzanego na kuro-domowaniu...

Dziś była całkiem znośna pogoda - świeciło słonko i prawie nie padało, co prawda było odrobinę chłodniej, niż na to wyglądało, no ale w końcu mamy już połowę października, więc upałów raczej nie należy się spodziewać. Tak czy inaczej postanowiliśmy wykorzystać tę przerwę pomiędzy deszczowymi dniami i wybrać się w jakieś miłe i ładne miejsce, w którym można choć na chwilkę oderwać się od codziennych problemów.

Kiedy już udało nam się zebrać, co, odkąd na świecie pojawiła się Cyśka wymaga naprawdę wielkich pokładów cierpliwości i niebywałego skoordynowania, wyruszyliśmy nad jezioro Lough Neagh, podziwiać jachty w tamtejszej przystani.

Miejsce okazało się być niesamowicie urokliwe, biorąc pod uwagę, że ja w ostatnich czasach zapałałam wielką miłością do jednostek pływających, co można poniekąd wytłumaczyć moją wielką miłością do morza. Było tam mnóstwo ptaszysk: kaczek, mew i łabędzi, które łapczywie rzucały się na chleb rzucany im przez spacerowiczów i jedzących ludziom niemal prosto z rąk. Niutkowi bardzo spodobały się te wszystkie ptaki plączące się pod nogami i domagające czegoś do jedzenia. A mnie spodobał się jeden z łabędzi, który chyba pomilił pory roku, bo rozłożywszy swe wielkie skrzydła nieustannie adorował jedną z samiczek sunąc za nią po tafli jeziora. Było to naprawdę piękne widowisko.

Kiedy już znudziliśmy się ornitologią, poszliśmy na plac zabaw, na którym Niutek mógł dać ujście swoim niespożytym pokładom energii (oj tego, to Mu w ostatnich czasach nie brakuje). Młody sobie hasał, a M. i ja mogliśmy się oddać konwersacji nie przerywanej przez Jego ciągłe "mama", "tata" (odkąd wreszcie zaczął mówić, to gaduła z niego straszna) - widać małpi gaj jest o wiele bardziej fascynujący, niż rodzice.

Na koniec znaleźliśmy jakąś ścieżkę między drzewami i postanowiliśmy rozruszać nasze stare kości i zrobić sobie rodzinny spacer. Niestety trasa okazała się dość zdradliwa, ponieważ ze względu na panującą ostatnio deszczową aurę, szlak nie zdążył wyschnąć i po drodze czekały nas takie niespodzianki, jak kałuże, czy błoto. Jednak dzielnie pokonaliśmy wszelkie czyhające na nas przeszkody i zdołaliśmy powrócić do przystani.

A Cysia, spała jak aniołek prawie cały czas, a kiedy znudziła się samotnością w wózku, poprosiła swym donośnym krzykiem, żeby Ją w końcu stamtąd wyjąć. Znalazłszy się na moich rękach ponownie odpłynęła w objęcia Morfeusza...

Szkoda, że nadciąga zima, bo to oznacza, że takich wypadów będzie coraz mniej...

Oto powrócił demon niedawno minionej przeszłości i zaatakował nas ze zdwojoną siłą, zawarłszy wcześniej sojusz z zielonooką bestią. A po normalnemu - bunt Pierworodnego powrócił - od kilku dni wszystko, dosłownie wszystko MUSI być na opak. Jak my "tak", to On "nie", jak my "nie", to On "tak". I tak w koło Macieju, od rana do wieczora. Do tego płacz z byle powodu, albo li też zupełnie bez powodu, plus krzyki, jakbym Go co najmniej skóry bez znieczulenia pozbawiała...

Głowa mi po prostu pęka z nadmiaru wrażeń akustycznych i od zastanawiania się, kiedy do mych drzwi zadzwoni bardzo miła pani z opieki społecznej, zaalarmowana przez przerażonych całą sytuacją sąsiadów, by sprawdzić, czy Dziecku na pewno nie dzieje się żadna krzywda. Jak na razie nie dzwoni. Na szczęście... Widać mamy bardzo odpornych sąsiadów. Nic, tylko im pozazdrościć wytrzymałości psychicznej, bo moja jest już na skraju wyczerpania.

Ponadto Niutek zaczął bardziej manifestować swoją, dotąd dość głęboko ukrytą, zazdrość płynącą z faktu posiadania rywalki, zwanej inaczej Siostrą. Co prawda nadal, dzięki Bogu, nie wyraża jej wprost, tylko w sposób odrobinę bardziej zawoalowany, czyli domaga się pełni mej uwagi akurat wtedy, gdy Cysia uwieszona jest na mojej piersi, co skutkuje znacznym ograniczeniem mojej możliwości poruszania się i spełniania Niutkowych zachcianek. A te bywają naprawdę różne, począwszy od łatwych do zrealizowania życzeń, w stylu "przeczytaj mi książkę", poprzez odrobinę bardziej skomplikowanych: "nakarm mnie", aż zupełnie niewykonalnych bez konieczności odstawienia Cysi: "posadź mnie na toalecie", czy też: "weź mnie na kolana". Oczywiście moje prośby o to, by chwilę zaczekał, spotykają się z głośnym protestem, przy którym wszystkie demonstracje po prostu wymiękają, tak, jak i moje uszy.

I tak się tylko zastanawiam: czy to się kiedykolwiek skończy? I na co mi było decydować się na dzieci i to od razu dwójkę? Ale wystarczy, że spojrzę na te moje małe Łobuziaki i wiem, że nie zmieniłabym swojej decyzji, nawet gdybym mogła.

A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak tylko trenować się w technikach relaksacyjno-medytacyjnych tak długo, aż mój poziom profesjonalizmu będzie, co najmniej taki, jak u przeciętnego mistrza Zen. Wtedy żadne bunty i wybuchy zazdrości nie będą mi straszne! No to powodzenia...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy