Jak już wcześniej pisałam, przyszło nam się przeprowadzać kolejny raz. Co za tym idzie - czas poszukać sobie jakiegoś nowego lokum. Trochę to trudne, zważywszy na to, że standardy nam się trochę podwyższyły, od czasu, kiedy zamieszkaliśmy tutaj. No, ale to chyba nie grzech chcieć zamieszkać w bardzo spokojnej okolicy, kiedy ma się (a raczej lada moment będzie się miało) dwójkę małych dzieci, nieprawdaż? A własna łazienka w pokoju jest naprawdę bardzo wygodna. Prócz tego mieć kawałek porośniętego trawą ogródka i spore pokoje, aby te małe szkraby o niespożytej energii miały gdzie hasać, to chyba też niezbyt wysokie wymagania. Ot, szukamy wygodnego domu rodziny z małymi dziećmi. Do tego nieduża odległość do miejsca pracy M. i jakieś przedszkole w okolicy, bo od przyszłego września trzeba będzie Starszaka do takowego przybytku posłać - i dla nas to już pełnia szczęścia.

Aby ziścić mrzonki o takim gniazdku, trzeba było rozpuścić wici i przepytać znajomych na okoliczność spokojnej i sielankowej atmosfery w miejscach, które potencjalnie braliśmy pod uwagę, jako docelowe dla naszego osiedlenia się w nich. A potem przeszukaliśmy internet, aby znaleźć potencjalne kandydatury domostw, chętnych przyjąć nas w swoje podwoje. I w końcu, w miniony piątek, przystąpiliśmy do ostatecznego castingu, oglądając pierwszą partię wybranych przez nas i zasugerowanych przez przedstawicieli agencji posiadłości.

Skończyło się na tym, że po czterech obejrzanych domach, oboje z M. mieliśmy dokładnie takie same odczucia - BIERZEMY PIERWSZY! I, mimo że obiecaliśmy sobie nie podejmować decyzji pochopnie i nie wybierać pierwszego lepszego, który się nawinie, to strasznie się na tymże zafiksowaliśmy. A jest na czym! Z pozoru, czytaj z zewnątrz, nic specjalnego - wygląda jak jakiś, nie przymierzając, barak. Ale mądre przysłowie głoszące: "Nie oceniaj książki po okładce", bo wnętrze przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Parter, prócz holu i kuchni, posiada DWA salony, z których jeden w naszej wyobraźni już przeistoczył się w bawialnię dla naszych pociech. Z owej planowanej przez nas bawialni wychodzi się na coś w rodzaju patio, a stamtąd do ogrodu, dość sporego jak na tutejsze warunki, całego w zieleni trawy i rosnących pod płotem krzewów. Gdzieś na uboczu tej oazy przycupnęła szopa - będzie gdzie chować kosiarkę i podwórkowe zabawki Maluchów. Natomiast piętro mieści w sobie trzy bardzo przestronne sypialnie, z czego dwie bez przesady można nazwać wręcz ogromnymi. Do tego jedna z nich wyposażona jest w prywatną łazienkę, również niemałych rozmiarów, z oknem! Oczywiście o łazience głównej nie ma co wspominać, jako że w żaden sposób nie odstaje od całej reszty. I na koniec to, co chyba najbardziej przykuło uwagę mojego kochanego M. - dom ma garaż! I to "wbudowany"! Nie trzeba będzie już zostawiać auta pod chmurką! I jak tu się nie zakochać?

Zakochanie, zakochaniem, ale resztki rozsądku w nas jeszcze pozostały, tak jak i pozostało jeszcze trochę czasu na poszukiwania, więc aby tego wszystkiego nie zmarnować, jutro wyruszamy na kolejne inspekcje, tym razem ocenie poddamy pięć domostw, w tym jedno na tej samej ulicy, co powyżej opisane spełnienie naszych oczekiwań. I zobaczymy, jak one wypadną na tym tle. A dodam tylko, że ostatnio każdy kolejny dom prezentował się niebywale blado...

Nareszcie udało nam się skompletować "dorosłe" łóżko dla naszego Pierworodnego. Jest rama, materac, barierka zabezpieczająca przed wypadnięciem - innymi słowy - można już w nim spać.

Niutek nie mógł się tego dnia doczekać od momentu, w którym ów łóżko (jeszcze nie do końca kompletne) zagościło w Jego pokoju, więc gdy nastał ten wielki dzień (a raczej wieczór), Jego emocje sięgnęły zenitu. Albo i sfer o niebo wyższych, bo Bidulek sam nie wiedział, co ma ze sobą począć. Najpierw "pomagał" Tacie i Wujkowi porządnie zamontować barierkę, potem mnie w ścieleniu łóżka, a na koniec wypełnił swoje nowe "legowisko" wszystkimi maskotkami, które znajdują się w Jego posiadaniu, po czym ułożył się między nimi, oświadczając, ze nigdzie się stamtąd nie rusza. Żadne negocjacje, prośby, ani też groźby nie były w stanie odwieść Go od podjętej decyzji - On zostaje i już! Tak więc wieczór zakończył się niezbyt przyjemną (zwłaszcza dla ucha) awanturą podczas mycia i przebierania w piżamę. Za to, kiedy już wreszcie czysty i odpowiednio oporządzony Niutek trafił do swojego nowego łóżka, był tak przejęty, że leżał wgapiony w sufit, przytulając dwa ze swoich pluszaków i nawet nie drgnął przez cały czas czytania bajki i śpiewania kołysanki, o czym wiadomo mi już z relacji M., którego Młody tego wielkiego wieczoru wybrał do spełnienia przedsennych rodzicielskich obowiązków.

Pierwsza noc w nowym łóżku zakończyła się dość wcześnie, gdyż o 5.00 nad ranem, kiedy to mój Synek z impetem otworzył drzwi, o mały włos nie przestawiając całej ściany, a gdy udało mi się dotoczyć do Jego pokoju, powitał mnie gromkim: "Am! Pić!". Na całe moje szczęście udało mi się Go przekonać, żeby zamiast tego skorzystał z wc i wskoczył do naszego łóżka dospać. Ale już druga noc była o wiele pomyślniejsza - bez awantur i przespana od 9.00 do 9.00! Oby tak Mu na stałe zostało...

Akt I

Jako, że na niedzielę zapowiadała się piękna, prawdziwie letnia, pogoda, postanowiliśmy wybrać się na rodzinną wycieczkę do jakiegoś miejsca, którego jeszcze nie widzieliśmy. Wybór nasz padł na wodospad Eas Chuirt an Phaoraigh oraz położoną niedaleko posiadłość Eastat Chuirt an Phaoraigh, by obejrzeć przynależące do niej ogrody.

Zerwaliśmy się więc bladym świtem rzeczonej niedzieli i, jak to zazwyczaj u nas bywa, wyruszyliśmy w drogę z około pół godzinnym opóźnieniem, w stosunku do planowanej godziny odjazdu.

Zasobni w dobre humory i przepyszne jadło przemierzaliśmy drogi i dróżki Zielonej Wyspy, by móc przez jeden dzień rozkoszować się błogim spokojem na łonie mniej lub bardziej naturalnej przyrody. I prawie nic nie mąciło naszego nastroju, prócz stalowoszarych chmur, zwieszających się posępnie nad horyzontem... Jednak wciąż mieliśmy nadzieję na rozpogodzenie, wszak w prognozach pisali... No tak - pisali. I cóż z tego? Każdy, kto bodaj przez chwilę tu mieszkał wie, jak zdradliwa lubi być tutejsza aura. Tak więc nic dziwnego, że i z nas postanowiła sobie zadrwić, zsyłając nam deszcz kilkanaście mil przed końcem naszej długiej podróży. Na szczęście była to z jej strony tylko niewinna psota, bo kiedy już znaleźliśmy się u celu, po wodzie nie było śladu. A i chmury wydawały się przerzedzać, ukazując tu i ówdzie jasny błękit nieba.

Akt II

Na miejscu, po nabyciu biletów wstępu, udaliśmy się na spacer po ogrodach. I muszę przyznać, że był to spacer bardzo miły i przyjemny, nawet biorąc pod uwagę fakt, że ja z tym moim ośmiomiesięcznym brzuchem miewam problemy, żeby się gdzieś dotoczyć. A tu - niespodzianka - maszerowałam dziarsko razem ze współtowarzyszami i nawet udało mi się wkulać na tę oto niewielką wieżyczkę:



z czego byłam bardzo dumna.

Ogrody okazały się być mniej lub bardziej urodziwe - zależy kto, co lubi. Mnie osobiście najbardziej przypadł do gustu Ogród Japoński, ale w tym akurat nie ma nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że już od jakiegoś czasu choruję na tego typu architekturę krajobrazu (do tego stopnia, że jeśli kiedyś będzie mi dane zasiedlić jakieś własne terytorium, to coś takiego będzie zdobić posiadany przeze mnie kawałek ziemi). Było w nich pełno różnego rodzaju studzienek, stawów, fontann, sadzawek, cieków wodnych i innych tego typu atrakcji. Zgodnie z tradycyjnym przesądem pielgrzymów, zwiedzających dane miejsce po raz pierwszy postanowiliśmy wrzucić po monecie do pierwszej napotkanej studzienki, aby tu jeszcze kiedyś wrócić. I tak na dnie wylądowało pięć dwupensówek... Nie wzięliśmy pod uwagę tylko jednego istotnego szczegółu, że naszemu Niutkowi wrzucanie pieniążków do wody bardzo przypadnie do gustu... A że wody, jak już wspomniałam, w ogrodach było mnóstwo, okazało się, że pod koniec spaceru nasze portfele są dużo lżejsze, aniżeli na początku tej eskapady.

Kiedy już nasyciliśmy nasze oczy widokiem stworzonej ludzką ręką zielonej enklawy, postanowiliśmy nasycić je widokiem natury takiej, jaką ją Matka Gaja powołała do życia, wcześniej nasyciwszy nasze żołądki, albowiem była już dobra pora obiadowa. Tak więc wyruszyliśmy w stronę wodospadu, gdzie po uprzednim posileniu się mięsiwem z grilla w towarzystwie średnio udanej surówki, podziwialiśmy piękno tego naturalnego tworu:



Oj piękne to było, nie powiem... I tylko Niutek uszy zasłaniał, bo Mu zbyt duży szum spływającej po skałach wody zdawał się doskwierać (dziwne to trochę, bo jak swoją małą paszczkę na cały regulator rozedrze, to jakoś Mu decybele nie przeszkadzają).

Akt III

A kiedy słońce powinno było chylić się już ku zachodowi, to przypomniało mu się, że dość słabo przeświecało przez chmury i postanowiło nadrobić całodzienne zaległości. I nagle zrobiło się pięknie, jasno i przyjemnie, więc w drodze powrotnej postanowiliśmy zahaczyć o wielką wodę z prawdziwego zdarzenia i pokierowaliśmy nasze pojazdy nad brzeg morza w miejscowości o wdzięczne nazwie Bre.

Na miejscu okazało się, że tuż koło plaży rozstawiło się wesołe miasteczko, na widok którego Niutkowe oczy roziskrzyły się, mówiąc: "nie odejdę stąd, póki się na czymś nie przejadę". A jako, że takie uwielbienie do karuzeli wyssał z matczynym mlekiem, to nie musiał, żadnych scen urządzać, by swą zachciankę spełnić, bo i ja sobie skwapliwie skorzystałam z okazji, by powrócić do czasów dzieciństwa i pokręcić się na atrakcjach, na które ciężarne wpuszczają. I tak wsiedliśmy sobie razem z Synkiem na karuzelę rodem z pozytywek i dumnie dosiadłszy rumaka, delektowaliśmy się podmuchami wiatru we włosach. Potem Niutek z Tatą postanowili zażyć prawdziwie męskiej przygody i wsiedli do kolejki górskiej, przypominającej swą formą bardzo głodną gąsienicę. A na koniec, już wszyscy - Niutek, M., moja Siostra i mój przyszły Szwagier oraz ja (w swojej skromnej, wielorybiej osobie) wsiedliśmy do wagonika Diabelskiego Młyna, by z góry popatrzeć na tę urokliwą nadmorską miejscowość, która w tak oto prezentowała się, skąpana w ciepłym świetle zachodzącego leniwie słońca:







A na zupełny koniec naszej wielkiej wyprawy, postanowiliśmy zanurzyć nasze stopy w chłodnej wodzie i brzegiem morza wrócić do samochodów:




Epilog


Do domu wróciliśmy po północy, zmęczeni i szczęśliwi, że choć na jeden dzień udało nam się oderwać od otaczającej nas szarej rzeczywistości i obowiązków dnia codziennego. M. stwierdził nawet, że takie wypady powinny stać się naszą comiesięczną tradycją. Ja jestem jak najbardziej za!

Pozdrawiam serdecznie wraz z moim "podręcznym stolikiem na kawę", jak to ma we zwyczaju określać moje brzuszysko ma rodzona Siostra:



I na dobranoc odchodzę razem z moimi Mężczyznami, skąpana w blasku zachodzącego słońca, życząc Wam mnóstwa równie miłych chwil...

Powoli, bo powoli, ale w końcu ruszyłam z przygotowaniami. W końcu zostało już tylko jakieś półtora miesiąca, a więc czas nagli (nadal bardziej mojego ukochanego M., niż mnie, ale dla świętego spokoju, niech już mu tam będzie, że coś robię w kwestii przygotowań do powitania na świecie naszego kolejnego potomka). I tak zakupiłam niezbędne rzeczy do spakowania do szpitalnej torby, a także uprałam wygrzebane z odmętów pajace i bodziaki po Niuteńku (Boziu, jakie to wszystko maleńkie!). Dziś wrzucę pieluchy tetrowe, no i przy odrobinie chęci, których w tej materii nie posiadam w ogóle, zabiorę się za wyprasowanie tej sterty.

No i chyba powinnam zagęścić ruchy, odnośnie tych przygotowań, bo ze słów pani doktor, prowadzącej moją ciążę, wywnioskowałam, że poród może tym razem nastąpić trochę wcześniej, niż oczekuję, a to ze względu na to, że chcą mnie biedną dobrzy ludzie oszczędzić i nie dopuścić do tego, by i kolejny mój potomek był taaaki duży. Póki co dzidzia wydaje się dążyć do 4 kilogramów, co mnie osobiście bardzo odpowiada. A co na to pani doktor? Zobaczymy na kolejnej wizycie już 05. sierpnia...

Tak tylko króciutko, żeby mi to gdzieś nie umknęło... Ostatnio Mama M., która spędza u nas część swoich dłuuugich wakacji, przyszła do mnie i tajemniczym głosem mówi, że miała SEN. Otóż przyśniło Jej się, że urodziłam dziewczynkę 51 centymetrów długą i ważącą 3250 gram. Oczywiście dane zapisane, żeby po porodzie porównać i sprawdzić na ile sen okazał się proroczy. Chociaż ja osobiście uważam, mając w pamięci poród mojego pierworodnego Dziecięcia, że takiej kruszynki, to raczej nie powiję... No ale, jak to mówią, pożyjemy - zobaczymy... Więc poczekamy te dwa miesiące i sprawdzimy, czy Teściowa ma zdolności jasnowidzenia i sen ów był proroczy.

A póki co jesteśmy z M. na etapie wymyślania drugiego imienia dla ewentualnego potomka płci męskiej (pierwsze zostało zaakceptowane po długiej batalii) oraz wyboru dwóch z trzech i ustalenia kolejności imion dla ewentualnej córy (chociaż, to bardziej zagwozdka dla M., któremu, chcąc nie chcąc, dałam w tej kwestii pełną swobodę i to bynajmniej w granicach rozsądku...). Poza tym pozostaje jeszcze kwestia spakowania torby szpitalnej, do czego mnie się absolutnie jeszcze nie spieszy (jako, że moje poczucie czasu, mimo rosnącego z dnia na dzień brzucha, utknęło gdzieś na początku 6. miesiąca), a z kolei dla M. wydaje się to być sprawą najwyższej wagi państwowej, przez co ciągle mnie ponagla - na Jego nieszczęście z mizernym skutkiem. Oprócz powyższych, najistotniejszych, pozostają jeszcze takie mało znaczące szczegóły, jak upranie i uprasowanie niemowlęcych wdzianek, a także przygotowanie kącika dziecięcego w naszej alkowie. Ja jednak mam takiego luza, jeśli o to wszystko chodzi, że ledwie myśli o tym przepływają przez moją głowę, nie mówiąc już w ogóle o próbie podjęcia jakichkolwiek działań zmierzających do zmiany porządku rzeczy na jedyny słuszny w obliczu rychłego przyjścia na świat kolejnego potomka.

Coś mnie się wydaje, że ten mój "tumiwisizm" niezbyt dobrze wróży mojej przyszłej karierze podwójnej mamy... Ale czy jest sens się spinać?...

No i wyszło długo...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy