Jakiś czas temu pisałam, że chciałabym zamieszkać w jakimś ładnym, małym domku z ogrodem, w cichej i spokojnej okolicy - a teraz donoszę, że to moje chcenie zaczyna się stawać rzeczywistością!!! W mijającym tygodniu byliśmy podpisać umowę najmu naszego nowego "em". Co prawda jest to bliźniak, a cały jego ogród to spory kawałek trawnika, ale dla mnie to i tak ogromny krok naprzód.

Nasze nowe lokum ma trzy sypialnie (Niutek zostanie wreszcie eksmitowany do własnego pokoju), w tym jedną z maleńką łazieneczką, przestronną kuchnię i salon z kominkiem. Już nie mogę się doczekać na te chłodne wieczory spędzane z M. przy cieple tańczącego w tym kominku ognia.

Przeprowadzkę zaczynamy 20.09., ale wcześniej chcemy odmalować salon i sypialnię Niutka. Zwłaszcza, co do tej ostatniej mam poważne plany, bo nie chcę, żeby to były cztery gładkie ściany - niestety przy moim totalnym braku zdolności plastycznych, moja wizja może legnąć w gruzach. Co prawda wiele tam rysować nie będę, bo chcę zainwestować w naklejki ścienne, ale znając siebie, pewnie i tak coś schrzanię. No trudno - najwyżej przemalujemy z powrotem.

Jedyne, co mąci moją radość, to sama przeprowadzka. Pakowanie i rozpakowywanie zaczyna spędzać mi sen z powiek. Może trudno w to uwierzyć, ale to będzie dla mnie pierwsza przeprowadzka w życiu. Bo nawet, gdy wyjeżdżałam z Polski na Zieloną Wyspę, to miałam ze sobą tylko dwie walizki, natomiast teraz nazbierało nam się tyle rzeczy, niekoniecznie mieszczących się do torby... Ale samo się nie spakuje i nie przewiezie...

Poza tym po trzech latach opuścimy naszą Ard Mhacha, by zamieszkać w maleńkiej wioseczce o nazwie Cionn Aird, w której jest zaledwie jeden sklepik. Ciekawe, czy ja - mieszczuch z krwi i kości - przyzwyczaję się do wiejskiego, sielskiego spokoju?

P.S. Jutro przyjeżdża moja Siostrzyczka!!!

W niedzielę byliśmy na pokazie lotniczym w Port Rois, przepięknym miasteczku, malowniczo położonym na wzgórzach nad brzegiem morza. I trzeba przyznać, że momentami naprawdę było na co popatrzeć! Mnie najbardziej podobał się występ (bo inaczej tego nazwać nie można) szybowca, który był tak magiczny, że nie mogłam oderwać od niego oczu. Samolot wydawał się tańczyć pośród chmur. Niczym primaballerina z gracją zataczał koła w najprzeróżniejszych płaszczyznach. Niestety spektakl nie potrwał długo, bo wiatr odmówił współpracy, zmuszając pilota do szybszego, niż byśmy tego oczekiwali, posadzenia maszyny na plaży. Natomiast ja doszłam do wniosku, że chciałabym choć raz w życiu spróbować takiego szybowania w przestworzach - także nabawiłam się kolejnego marzenie do spełnienia.

Potem były jeszcze inne pokazy, m. in. pary samolotów wypuszczających kłęby kolorowego dymu podczas wykonywania podniebnych ewolucji, Spitfire'a, akrobacje dwupłatowca, jakieś nowoczesne superszybkie maszyny, które tak samo szybko pojawiały się na niebosłonie, jak i z niego znikały. A po nich parada na plaży, w której brali udział kadeci z przeróżnych jednostek wojskowych, weterani, dzieci i szkocka orkiestra wojskowa. W trakcie tej parady, na niebo wleciał samolot, który wypuścił na ziemię mnóstwo maków - symbol pamięci o poległych w czasie obu Wojen Światowych. Niestety i tym razem wiatr postanowił zrobić psikusa i kwiaty, zamiast na publiczności, wylądowały w morzu... Szkoda, bo miałam nadzieję, że uda mi się choć jednego upolować.

Prócz podniebnych, było też mnóstwo atrakcji naziemnych, a wśród nich pojazdy wojskowe z czasów II Wojny Światowej, bolid Formuły 1 teamu Renault (rzekomo ten, którym jeździ Petrov), symulator lotów, śmigłowiec, mnóstwo straganów i atrakcji dla dzieci, na które niestety Niutek stanowczo za mały...

I w ten sposób minął nam kolejny rodzinny, leniwy dzionek.

P.S. Wreszcie udało nam się wydrukować część zdjęć, które robiliśmy z M. od narodzin Niutka. Wyszło tego dobrze ponad dwie setki! No i zapełniły się dwa albumy. Niutek miał wielką frajdę wertując je i pokazując siebie, M. i mnie na fotografiach. A mnie się łezka w oku zakręciła, kiedy przypominałam sobie najważniejsze wydarzenia minionego roku... I po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak ten czas szybko upływa...

Dziś M. odebrał zdjęcia, na których wywołanie tak się cieszyłam i niestety okazało się, że wyszło ich tylko 8 z 24 klatek (w tym tak naprawdę tylko jedno dobre). Pozostałe to po prostu szare plamy. Pytaliśmy Teścia (swego czasu zajmował się profesjonalnie fotografią analogową), co może być tego przyczyną i stwierdził, że winny może być wadliwy tryb automatyczny. Powiedział, żebyśmy pomarnowali kilka klisz na ustawienia manualne i zobaczyli, jaki będzie tego efekt. A jeśli i to zawiedzie, to będziemy mieli kolejny aparat do kolekcji...

Także znów pełna nadziei i oczekiwań wypstrykam kliszę, którą M. dostał w gratisie przy odbieraniu zdjęć. A będzie co pstrykać, bo jutro wybieramy się na kolejną w tym tygodniu imprezę plenerową - tym razem zorganizowaną, ale o tym innym razem. No i koniecznie weźmiemy ze sobą naszą kompaktową cyfróweczkę, żeby nie pozostać zupełnie bez zdjęć, gdyby analog nie chciał z nami współpracować...

To już chyba jedne z najostatniejszych słonecznych dni, taka piękna końcówka lata (albo początek jesieni - jak kto woli). Korzystając z przychylności aury i z tego, że M. miał dziś dużo wolnego w ciągu dnia, wybraliśmy się do jednego z tutejszych parków leśnych, odpocząć od miejskiego zgiełku i, po raz ostatni w sezonie, uraczyć się smakołykami z grilla.

Pojechaliśmy do Caislean Uidhilin, w którym to atrakcją dla odwiedzających jest labirynt o nazwie Peace Maze oraz zamek, do którego tym razem nie mieliśmy czasu podejść, ale to daje nam tylko pretekst, by tam powrócić. Natomiast labirynt, który jak się okazuje jest największym tego typu "obiektem" na świecie, przysporzył nam nie lada kłopotu. Z zewnątrz prezentował się niepozornie: dość niski żywopłot znad którego widzieliśmy nasze cele - drewniany mostek oraz sztuczne wzgórze, z którego można było podziwiać to ludzkie dzieło w całej rozciągłości - uśpił naszą czujność. Byliśmy pewni, że dotarcie zarówno do jednego, jak i drugiego nie będzie zbyt skomplikowana. Jednakże im dalej "w las", tym częściej dochodziliśmy do wniosku, że zataczamy mniejsze, bądź większe koła... Aż w końcu nie tylko nie byliśmy pewni, czy uda nam się dojść tam, gdzie zamierzamy, ale również, czy uda nam się stamtąd wydostać. Koniec końców, trafiliśmy na właściwą ścieżkę, która poprowadziła nas najpierw do mostku, a potem do wzgórza, na którym czekał nas niespodzianka - dzwon, którym można było obwieścić swój sukces całemu światu! Oczywiście uczyniliśmy to niezwłocznie, dokumentując ten fakt naszym aparatem - najpierw dzwoniących Niutka i M., a potem mnie i Niutka. Maleństwu bardzo spodobało się to całe dzwonienie - z dumą pociągał za gruby sznur wprawiając w ruch serce dzwonu i wydobywając z niego dźwięk zwycięstwa.

No i dzięki tej wyprawie pobawiłam się wreszcie moją nową-starą lustrzaneczką analogową, którą M. niedawno wyszperał dla mnie na pchlim targu. Wypstrykałam do końca kliszę, uwieczniając na niej naszą dobrą zabawę i wspaniałą scenerię parku, a teraz nie mogę się doczekać efektu tego mojego pstrykania. Niestety na zdjęcia będę musiała jeszcze poczekać... Mam nadzieję, że jest na co!

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy