W trakcie naszego urlopu czekało nas niezwykle ważne i, wydawać by się mogło, nieskomplikowane zadanie - umiejscowienie aktu urodzenia Niutka w USC, zameldowanie Go, wyrobienie numeru PESEL i wystąpienie o paszport.

Od samego początku tej urzędniczej przygody, piętrzyły się przed nami trudności. Najpierw okazało się, że musimy przetłumaczyć akt urodzenia na język polski na już, bo panie w urzędzie mają w okresie około świątecznym mnóstwo pracy i mogą nie zdążyć zająć się naszą sprawą. Kiedy następnego dnia M., z oryginałem aktu urodzenia, tłumaczeniem i dowodem uiszczenia opłaty skarbowej, z uśmiechem na twarzy stawił się w odpowiednim gabinecie, czekała Go niemiła niespodzianka. Pani urzędniczka poinformowała Go, że będzie musiał wystąpić do Sądu o zmianę nazwiska Niutka, ponieważ jedyne, co ona robi, to wiernie kopiuje wszelkie informacje zawarte w zagranicznym akcie urodzenia i samodzielnie nie może nic zmienić. A o co całe zamieszanie? O to, że w naszym nazwisku występuje polski znak diakrytyczny, który nie został uwzględniony w obcojęzycznym akcie urodzenia.M. się zdenerwował, bo to kolejne koszty i przede wszystkim czas, którego mieliśmy, jak na lekarstwo. Poszedł więc do zastępczyni kierownika, żeby sprawdzić, czy faktycznie nic nie da się w tej sprawie zrobić. Oczywiście pani zastępczyni zasłoniła się tysiącem przepisów i odesłała M. z kwitkiem.

Kiedy wrócił do domu, strasznie podminowany i opowiedział mi i Mamie całą historię, Mama wpadła na pomysł, żeby zadzwonić do Cioci, która również pracuje w USC, tyle, że na wschodzie naszego pięknego kraju i zapytać, w jaki sposób tam rozwiązuje się tego typu problemy. Okazało się, że tamtejszy kierownik dokonuje takich zmian decyzja administracyjną opierając się na polskich dokumentach. Zabłysnęła iskierka nadziei...

M. uzbrojony w nową oręż poszedł stoczyć batalię o ponowne usynowienie Niutka (bo poczuliśmy, jakby nie był On w Polsce naszym synem, w końcu miał nosić zupełnie inne, niż my nazwisko!). Oczywiście pani zastępczyni była osobą nieugiętą i dozgonnie wierną literze prawa, więc M. nie miał szans na jej przekonanie. Co gorsza, nie udało się to również kierownikowi USC ze wschodniej Polski, z którym przeprowadziła długą rozmowę telefoniczną na ten temat. M. zaczął się poddawać, nie widział już najmniejszej szansy na przekonanie biurokratki do swoich racji. Na szczęście w Urzędzie pojawiła się sama pani kierownik i usłyszawszy całą historię, bez zawahania zezwoliła na zmianę. Odzyskaliśmy Syna! A akt urodzenia został wystawiony od ręki.

Kolejne natarcie przeprowadziliśmy na Urząd Ewidencji Ludności. Tam oczywiście okazało się, że sami nie załatwimy nic, ponieważ chcemy zameldować Niutka w lokalu, do którego nie mamy praw własnościowych - potrzebny jest podpis właściciela oraz akt własności do wglądu. Całe szczęście, że wniosek mogliśmy wypełnić w domu. Pojechaliśmy do mojej Mamy, żeby złożyła swój podpis w wymaganym miejscu i pożyczyła nam akt własności mieszkania. Otrzymawszy to, co nam było potrzebne wróciliśmy do Urzędu i bez problemu zameldowaliśmy Niutka. Kiedy jedna zapytaliśmy o PESEL, okazało się, że na wydanie go będziemy musieli czekać do 06. lub 08. stycznia (wylatywaliśmy 04.01.). Przez to nie było szans na złożenie wniosku o paszport.

Przy okazji dowiedzieliśmy się, że następny urlop znowu spędzimy na przedzieraniu się przez gąszcz urzędniczych przepisów, ponieważ wniosek o paszport dla dziecka musi być złożony przez oboje rodziców, w obecności tegoż dziecka. To po prostu jakiś horror... Aż się nie mogę doczekać kolejnej podróży do Polski...

Droga powrotna również należała do udanych, chociaż na lotnisku w ogóle się na to nie zapowiadało, gdyż Niutek ni z tego, ni z owego włączył syrenę alarmową i na cały głos zaczął domagać się jedzenia. Poszłam więc z Nim do pokoju matki i dziecka, by móc Go spokojnie nakarmić. Na miejscu ocknęłam się i zdałam sobie sprawę, że jesteśmy w Polsce - w pomieszczeniu nie było ani zamka, ani żadnego krzesła, na którym mogłabym usiąść i spokojnie przystawić Niutka do piersi! No ale, że potrzeba matką wynalazków, a Malutki płakał na potęgę, nie mogłam zbyt długo zastanawiać się, co z tym fantem zrobić - musiałam działać. Na szczęście przewijak stał tuż obok drzwi, więc szybko umieściłam na nim Szkraba, wyjęłam osprzęt do karmienia, pochyliłam się i zatknęłam piersią wrzeszczącą buźkę Syneczka. Ręką cały czas trzymałam klamkę, żeby czasem nie wpakowali nam się do środka, jacyś nieproszeni goście. Było mi strasznie niewygodnie, ale czego się nie robi dla miłości...

Lot przebiegł już bez komplikacji - Niutek zasnął prawie po starcie, a obudził się tuż przed lądowaniem, więc mogliśmy z M. spokojnie poobserwować i komentować rodzący się na naszych oczach romans, który jak okazało się na lotnisku, nie skończył się wraz z osiągnięciem celu podróży.

Do domu trafiliśmy tuż przed północą, więc zrobiliśmy sobie rodzinny dzień dziecka i szybciutko wskoczyliśmy we trójkę do łóżka...

Podczas całego urlopu, poza podróżą samolotem, sen z powiek spędzała mi noc sylwestrowa. Oczywiście, jako młodzi, przykładni rodzice, postanowiliśmy tego Sylwestra spędzić w domowych pieleszach. Nie będę ukrywać, że jednym z głównych powodów podjęcia takiej decyzji, była obawa, że obudzony w środku nocy przez huki petard i fajerwerków Niutek, nie pozwoli Babci utulić się z powrotem do snu...

Tak więc z jadłem, piciem i pilotem w ręku, czekaliśmy na przyjście 2010 roku. A Niutek spał smacznie na kanapie...

Wreszcie nadeszła północ, fajerwerki wystrzeliły w niebo z pełną mocą, a moje serce zamarło w oczekiwaniu na przeraźliwy płacz wystraszonego nagłym hałasem dzieciątka. Kiedy to nie nastąpiło, odetchnęłam z ulgą. M. podał mojej Mamie i mi kieliszki wina, i wznieśliśmy toast, składając sobie życzenia noworoczne, a potem przez godzinę gapiliśmy się na fajerwerkowe szaleństwo, magicznie ubierające nocne niebo w soczyste czerwienie i zielenie, okraszając je połyskującym złotem i srebrem.

A Niutek obudził się o 2.00, jak już dawno było po wszystkim.

Jeszcze dobrze nie ochłonęliśmy po świątecznym obżarstwie, a już czekała nas kolejna uczta, nie tylko cielesna, ale i duchowa - Chrzest Św. Niutka.

Wyznaczyliśmy termin na 29.01.2009 roku. Jako że był to wtorek, cała ceremonia była tylko dla nas i Niutek był najważniejszy (dobrze mieć Wujka proboszcza).

Chrzest trwał jakieś pół godziny, w trakcie których Niutek raczył zebranych swoim donośnym głosikiem. Uspokoił się dopiero w trakcie namaszczenia i polania głowy wodą, ale ten spokój nie potrwał długo. Jak tylko odzyskał pozycję pionową, znowu zaczął swój koncercik. Po wszystkim zbeształ Wujka, że tak się ze wszystkim ślamazarzył i oznajmił wszem i wobec, że jeśli natychmiast nie dostanie czegoś do zjedzenia, to dopiero nam pokaże swoje możliwości wokalne. Nie było więc innego wyjścia, jak pospiesznie udać się do domu i jak najszybciej napełnić mleczkiem brzuszek małego głodomora.

W domu, u Mamy M., uczta czekała również na nas. Jedzenia było jak dla pułku wojska, mimo że zaproszonych osób była tylko garsteczka: nasze Mamy, moja Siostrzyczka ze swym Lubym, Siostra M. (niutkowa Matka Chrzestna) z Córunią (Chrześnica M.), mój Kuzyn (niutkowy Ojciec Chrzestny) z Żoną i młodszym Synkiem (moim Chrześniakiem) - sami najbliżsi. Nic dziwnego, że chrzcinowe smakołyki zjadaliśmy jeszcze przez tydzień...

Po Chrzcie wypatrywałam zmian w zachowaniu Niutka, licząc na to, że teraz będzie już prawdziwym aniołeczkiem. Szybko okazało się, że wypędzanie diabła na nic się zdało, bo Synuś nadal potrafi pokazać różki...

Eh, to był najbardziej niewypoczęty okres tego roku...

Wigilię spędzaliśmy u mojej Mamy Chrzestnej, na wsi, jak to bywa w zwyczaju w mojej rodzinie. Niestety w tym roku było dość skromnie, jeśli chodzi o liczbę osób przy wigilijnym stole, bo było nas tylko sześcioro plus Niutek, który przespał całą wieczerzę. Za to zupełnie nieskromnie było pod choinką, gdzie piętrzyło się mnóstwo prezentów, wysypując się na środek pokoju.

Przed kolacją, zgodnie z tradycją, dzieliliśmy się opłatkiem i składaliśmy sobie życzenia. Potem usiedliśmy do suto zastawionego postnym jadłem stołu i po kolei próbowaliśmy każdej z dwunastu potraw. Kiedy wreszcie skończyliśmy opychanie się pysznościami, przyszedł czas na rozpakowywanie prezentów. I w tym właśnie momencie obudziło się moje Maleństwo, jakby wyczuł, że teraz jest najprzyjemniejsza część wieczoru.

Położyliśmy się spać wcześnie, bo następnego dnia czekała nas podróż do Mamy M.

A u Niej znowu gościna, stół uginający się pod smakołykami i kolejne prezenty...

U Mamy M. również nie zabawiliśmy długo, bo już w niedzielę ruszaliśmy z powrotem na wieś, po moją Mamę i Siostrę, a także odwiedzić resztę rodziny.

I po tych ciągłych podróżach i wiecznych gościnach, zaczynałam żałować, że jednak nie zostaliśmy na Wyspie, by spędzić spokojne Święta tylko we troje...

Obiecałam sobie, że podczas pobytu w Polsce będę sumiennie i w miarę regularnie spisywać bieg historii życia naszego. Niestety ograniczenia czasowo-miejscowe nie pozwoliły wypełnić mi złożonej sobie obietnicy. W związku z tym muszę nadrabiać...

Podróż samolotem Niutek zniósł bardzo dzielnie. Byłam pod wielkim wrażeniem, bo nawet nie zapłakał.

Na miejscu też było fantastycznie - okazało się, że z Niutka bardzo towarzyski osobnik wyrósł, więc wszystkie babcie, ciocie i im podobne miały niesamowitą uciechę, kiedy się do nich garnął i wyszczerzał w uśmiechu tę swoją bezzębną paszczkę. Brały więc Go wszystkie na ręce i nosiły, kołysały, zabawiały na wszelkie możliwe sposoby... A Niutkowi w to graj! I tylko my dwoje patrzyliśmy na to z odrobiną smutku, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że po powrocie będą już tylko dwie pary rąk do okiełznania Bestyjki, ale pozwalaliśmy rozpieszczać nasz Skarb całej rodzinie, która po raz pierwszy miała Go w zasięgu ręki.

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy