M. postanowił uciec choć na chwilę od naszej szarej rzeczywistości, zgiełku ulic i odetchnąć pełną piersią, świeżym morskim powietrzem. Dlatego też po śniadanku powiedział, że mam zebrać siebie i Niutka, bo jedziemy do Caislean Nua przespacerować się brzegiem morza.

Droga na miejsce zajęła nam godzinkę (jak cudnie mieć morze tak blisko!!!), a potem już mogliśmy korzystać z uroków tego niewielkiego miasteczka. Najpierw przeszliśmy się plażą, potem poszliśmy na najbardziej wypasiony plac zabaw, jaki kiedykolwiek widziałam (ogólnie na Eire są fantastyczne place zabaw, ale ten w Caislean Nua jest moim ulubionym) - oczywiście było tam, jak zwykle, mnóstwo dzieciaków i nie udało nam się skorzystać ze wszystkich atrakcji przeznaczonych dla Niutka, który mimo wszystko miał niesamowitą uciechę z tego miejsca. Potem stwierdziliśmy, że dopada nas mały głód i dobrze byłoby wziąć coś na ząb - niedaleko plaży znaleźliśmy knajpkę w amerykańskim stylu retro, w której postanowiliśmy przysiąść i się posilić. Wystrój był całkiem fajny: wysokie kanapy - myśmy zajęli stolik, przy którym kanapa stylizowana była na tył fajnej, starej amerykańskiej fury (niestety moja znajomość samochodów kończy się na określeniu jego koloru, więc nie mam pojęcia, co to mogło być za auto)- stare, metalowe reklamy na ścianach i good old rock'n'roll w tle. Brakowało tylko kelnerek jeżdżących na wrotkach. Niestety jedzenie nie spełniło naszych oczekiwań, było jakieś takie mdłe, ale o tym, że tubylcy nie potrafią gotować przekonaliśmy się już niejeden raz. Za to w drodze do samochodu trafiliśmy na przepyszne lody, które nam wynagrodziły tę obiadową porażkę.

Gdy wracaliśmy nieśpiesznie do auta zobaczyłam, że w miasteczku jest pełno sezonowych atrakcji, więc co chwilę zbaczaliśmy z drogi, żeby przyglądać się z bliska rowerom wodnym w kształcie łabędzi, brodzikowi, po którym dzieciaki poruszały się zamknięte w wielkich dmuchanych piłkach plażowych, karuzelom, itp. Na jednym z takich przystanków namówiłam M., żeby zawalczył o pamiątkę dla damy swego serca, łowiąc plastikowego żółwia. M. podjął się zadania chwytając gada, który krył w sobie obietnicę małej nagrody. Przemiła pani obsługująca to stanowisko, wskazała mi wszystkie dostępne opcje, a ja, po niezwykle głębokim namyśle, uczyniłam nas właścicielami...ZŁOTEJ RYBKI!!! (Oj chyba się w nocy musiałam porządnie w głowę uderzyć...) Na całe szczęście nasza nowa przyjaciółka przeżyła godzinną drogę powrotną do domu. A tu dostała we władanie tymczasowe lokum w postaci dużej przezroczystej miski i została mianowana Orlaith (czyt. Orla).

Musimy częściej robić sobie takie rodzinne wypady!

Już mam ich serdecznie dość!!! Wyłażą i wyłażą i wyleźć nie mogą... A do tego zamęczają całą naszą trójkę - Niutek ma dziąsła opuchnięte do granic możliwości i na nic się zdaje smarowanie ich maziami na ząbkowanie: nie chcą się te cholery przebić i już! Najbardziej dokuczają biedakowi w nocy, co odbija się również na nas. Wczoraj na ten przykład budził się z płaczem, co kilka minut i nic Mu nie pomagało - ani maści, ani cyc, ani kołysanie - uspokoił się dopiero po dawce nurofenu (i dzięki Bogu pospał do rana).

A rano wstał, jak zupełnie inne dziecko - obudził się, rozsiadł wygodnie między nami i puka mnie delikatnie tymi swoimi maleńkimi paluszkami a to w policzek, a to w czoło, a kiedy udało mi się wreszcie (dzięki ogromnemu nakładowi woli i energii) unieść na pół centymetra jedną z powiek, roześmiany Niutek przytulił się do mnie, dając mi przy tym całusa. Po chwili znów usiadł, spojrzał na śpiącego jeszcze M. i, bez zbędnych ceregieli, rzucił się na Niego z całusem. I obcałowywał nas ten nasz Niutuś przez dobrą minutę, a jak Mu się już znudziło, to zaczął się wiercić po łóżku gadając do siebie w tym swoim śmiesznym dziecięcym języku.

A czwórki, jak nie chciały wyleźć, tak nie wylazły! I coś mnie się niestety zdaje, że w ciągu najbliższych tygodni jeszcze niejedna taka, przerywana bolesnymi krzykami Niutka, noc przed nami... A niech je licho, te czwórki!

Poza tym, żeby nie było zbyt pięknie - Niutuś postanowił sobie właśnie ten moment wybrać na wejście w fazę negatywizmu, więc wszystko jest na "nie!". Płacze "toto" o nie wiadomo co, jak Go wołam - ucieka, jak chcę Mu coś dać - zabiera rękę lub odwraca buzię, a wszystko tylko li i wyłącznie po to, by za chwilę podnieść lament, że Go nie wzięłam na ręce, albo Mu czegoś nie dałam... I jak tu zachować spokój? Jak z przemęczenia i od wiecznego hałasu moja cierpliwość wisi już na najcieńszym włoseczku.

Do tego przekorne się diablątko zrobiło: mówię "nie rób", a On tylko na mnie spojrzy, wyszczerzy zęby w szelmowskim uśmiechu i dalej robi to samo. A kiedy podchodzę do Niego, żeby przerwać niebezpieczną uciechę, to zgrywa niewiniątko, robi maślane oczęta i wyciąga rączki w moją stronę, domagając się wzięcia na ręce. Taki mi ananas rośnie!

...to wzięła sobie na głowę kuzyna, który zapragnął robić karierę zawodową za granicą. I ów kuzyn, po spędzonym na Zielonej Wyspie długim weekendzie (ze względu na poniedziałkowe święto wszystko było pozamykane aż do środy), 40 rozniesionych cv, kilku wypełnionych aplikacjach i jednej rozmowie kwalifikacyjnej, doszedł w dniu dzisiejszym do nie byle jakiego wniosku - PRACY NIE DOSTANĘ, WIĘC WRACAM DO DOMU. Potem jeszcze kilkanaście razy zmieniał zdanie, aż w końcu stanęło na tym, że na gwałtu rety jedzie do kumpla do Manchesteru, gdzie podobno czekać ma na niego ciepła posadka w jakiejś fabryce. Oby tylko nie wyszedł na tym interesie, jak Zabłocki na mydle! Jednak nie mnie już w to wnikać, albowiem kuzyn dorosły jest (20 latek mu stuknęło w tym roku!) i swój rozum ma (chyba), a na siłę go nie ma co tu trzymać. Ja się tylko grzecznie zapytuję: PO CO NAM TO BYŁO? Nalataliśmy się z młodzieżą po całym mieście, nawypełnialiśmy aplikacji, i na co to wszystko? Żeby po dwóch dniach poszukiwań siurek wyskakiwał z takimi tekstami? A czego on się przepraszam spodziewał? Że (jak to trafnie ujęła moja Siostrzyczka) do drzwi jego zapuka akwizytor i powie, że ma dla niego robotę? M. się ostro zdenerwował, bo to nie pierwszy raz, kiedy taki młokos wystawia w ten sposób na próbę naszą niezbyt anielską cierpliwość, i stwierdził, że ma definitywnie i nieodwołalnie dość pomagania innym w kwestii kariery zagranicznej, więc jak zapraszać, to tylko rekreacyjnie. A ja się z tego cieszę, bo na co mnie takie zawracanie gitary...

A poza tym to Niutuś czwórki dostaje. Jedna już wylazła - prawa górna. A męczą go te zębiska przeokropnie, ciągle tylko wyje Bidulek mój i rozdrażniony chodzi. Niechby już mu się już wszystkie powykluwały i dały chwilę wytchnienia, bo mnie się z bólu serce kraje. To zdecydowanie najgorsza partia, jak do tej pory...

I znów musieliśmy wrócić do szarej (dosłownie!) wyspiarskiej rzeczywistości. Ale przed naszym powrotem wydarzyło się kilka fajnych rzeczy, o których warto wspomnieć - a więc do dzieła!

29.06 - 02.07.2010
Po urodzinach Niutusia, pojechaliśmy odwiedzić rodzinę M. w Białymstoku. A tam Jacuś - wujek M. - zadziwił nas swoim pomysłem na prawdziwie męski pokój. Jacuś znany jest powszechnie ze swego dość nietypowego hobby, którym jest zbieranie maleńkich buteleczek alkoholi (tylko i wyłącznie pełnych!) - ma ich już tyle, że nie sposób zliczyć (podobno kiedyś podjął się tego kolega Jacka, ale przy 2000-ej flaszeczce dał sobie spokój). Okazało się, że Jacuś wymyślił sposób na zaprezentowanie co ciekawszych okazów w specjalnie przygotowanym do tego salonie. I tak trzy ściany są wyposażone w całe systemy wbudowanych półeczek, na których dumnie stoi część jackowej kolekcji. Dodatkowo półeczki podświetlone są diodami, co daje efekt przebywania w świetnie wyposażonym minibarze.Do tego są tam jeszcze specjalne półeczki na płyty cd i winyle. Na czwartej ścianie wisi oczywiście gigantyczny telewizor, okolony mnóstwem sprzętu audio-wizualnego. Sufit (kościelny, jak twierdzi Jacek) jest obniżony, a na jego środku wycięte jest ogromne koło (oczywiście podświetlone), w którym planowo ma być umieszczony pasujący do całości żyrandol. Całość robi niesamowite wrażenie i podejrzewam, że ten nudny opis nawet w części nie oddaje ani wyglądu, ani atmosfery tego prawdziwie męskiego salonu. Niestety... Na pocieszenie mogę zdradzić, że zdjęcia które tam zrobiliśmy, też nie oddają rzeczywistości...

Będąc w Białymstoku odwiedziliśmy jedyną żyjącą Prababcię Niutka - Jasię. To był pierwszy raz, kiedy zobaczyła swoje piąte prawnuczę. Ucieszyła się na nasz widok niezmiernie, zwłaszcza że nie wiedziała nic o tym, że przyjeżdżamy. Poopowiadała nam o swoich schorzeniach, zmartwieniach i wadach polskiego systemu emerytalnego, poczęstowała ciastem i herbatką, posłuchała, co u nas i już musieliśmy się zbierać...

Popołudnia spędzaliśmy u Cioci Jagody i Piotrusia (jej męża, wujka M.), korzystając z pięknej pogody i ich ogromnego ogrodu, w którym Niutek szalał na trawie i w piaskownicy, a myśmy pili zimne napoje i zajadali się ciastem. Drugiego dnia do gospodarzy zajechały ich dzieci - Ania z mężem Sebą oraz Krzyś z żoną Agatką i dwójką rozbrykanych synów: Antkiem (2 latka) i Frankiem (3 i pół roku). Niutek był pod wielkim wrażeniem swoich starszych kuzynów, którzy biegali po ogrodzie, niczym wichura. Do tego stopnia pozazdrościł im możliwości swobodnego przemieszczania się, bez pomocy ze strony dorosłych, że niemal nauczył się chodzić. Podejrzewam, że gdybyśmy posiedzieli tam jeszcze ze dwa dni, to już by pomykał. A póki co uwielbia chodzić trzymając się naszych rąk lub popychając przed sobą wszelkiej maści chodziki-pchacze.

02.07-03.07.2010
Z Białegostoku popędziliśmy do Starych Babic, gdzie zaprosił nas nasz były współlokator, a obecny chłopak mojej Siostry Marcin. Wieczorem, po naszym przyjeździe zrobiliśmy sobie konkurs karaoke i nieskromnie się przyznam, że powaliłam ich swoim talentem na kolana! A następnego dnia mieliśmy w planach odwiedzić ogród zoologiczny w Warszawie, jednak w końcu rozmyśliliśmy się (a właściwie, to oni się rozmyślili, bo ja byłam w mniejszości chcącej jechać do zoo) i pojechaliśmy do Łazienek. Wcześniej zahaczyliśmy o jakiś jarmark na Nowym Świecie, połaziliśmy wśród stoisk, pooglądaliśmy, kupiłam sobie obwarzanki, które chodziły za mną już chyba z miesiąc, a Niutek dostał jamajski marakasik, który dzierżył w dłoni niczym berło, potrząsając nim w rytm muzyki, płynącej ze sceny. A potem ruszyliśmy do celu naszej wyprawy, czyli Łazienek. A tam, jak to w Łazienkach - pełno ludzi, trzy Młode Pary podczas zdjęciowych sesji w plenerze, kaczki, ryby i paw jedzący ludziom z ręki. Po spacerze zajrzeliśmy jeszcze na chwilkę do mojej ukochanej kuzyneczki Anki, a potem wróciliśmy do Babic, gdzie już grzał się grill na bardzo późny obiad lub, jak kto woli, dość wczesną kolację. Po sutym posiłku wsiedliśmy do rozgrzanego niczym piekarnik samochodu i pomknęliśmy w stronę domu, licząc na to, że się nie ugotujemy.

07.07.2010
Czy ja już wspominałam, że M. uwielbia robić mi niespodzianki? Kiedy któregoś dnia zagadnęłam Go, jaki prezent dostanie od nas na swoje pierwsze urodzinki Niutek - mój mąż ze spokojem w głosie oświadczył mi, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, że chciałby aby to była trwała pamiątka i w związku z tym pomyślał o profesjonalnej sesji zdjęciowej naszej trójki z malowniczym Piernikowem w tle. Co więcej powziął nawet odpowiednie kroki, by to swoje pragnienie wcielić w życie i skontaktował się z naszą Panią Fotograf, która robiła nam sesję ślubną. Niestety okazało się, że nie może ona przyjąć naszego zlecenia, ale dała nam namiar do innej Pani zajmującej się fotografią i wstawiła się u niej za nami, dzięki czemu tego właśnie dnia powstała jedyna w swoim rodzaju dokumentacja naszego spaceru po Starówce i okolicach. Czułam się jak jakaś "celebrity" w ustawce, wdzięcząc się do aparatu i czując na sobie wzrok przechodniów, zastanawiających się, co jest grane. W każdym bądź razie mieliśmy 2 i pół godziny wyśmienitej zabawy, nie zmąconej ani przez sekundę zmęczeniem Niutka - oj dzielny ten mój Synuś - a Pani Fotograf nie mogła wyjść z podziwu, że On tak spokojnie znosi to łażenie i do tego przez cały czas śle szerokie uśmiechy w stronę obiektywu. No i trzeba przyznać, że efekt przeszedł nasze najśmielsze oczekiwania - nie dość, że zdjęcia są cudne i my na niech też (ależ ja się skromna zrobiłam!), to jeszcze ich ilość!!! Mieliśmy nadzieję na jakieś 20 fotek, a dostaliśmy 21 wydrukowanych i ponad 500 na płytce!!! Będzie z czego skompletować album. A to "oczko" upiększy nam salon, jak tylko nabędziemy jakieś ładne rameczki.

09.07.2010
No i powróciliśmy do szarej (dosłownie!) wyspiarskiej rzeczywistości, z pochmurnym niebem i padającym deszczem... Ale są tego i dobre strony - poznałam wreszcie Annyę i Jej męża Tomka, bardzo sympatyczną żmijkę, z którą łączy mnie wirtualne przeżywanie trudów ciąży i pierwszych miesięcy macierzyństwa. I mam nadzieję, że na poznaniu się nie skończy i będziemy mieli jeszcze okazję się spotkać i pogadać.

Poza tym okazało się, że w budynku, w którym mieszkamy powstał nowy sklep. Może nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie fakt, że to sklep z polską żywnością i na dodatek Dziewczyny sprowadzają wędliny i sery z kraju, i kroją to na miejscu. A wszystko takie świeże, piękne i smaczne - cieszy oczy i podniebienie. Tego nam było trzeba! Dzięki Dziewczyny!!!

No i na samiutki już koniec pochwalę się, że Niuteńkowi wyszła prawa górna czwóreczka! Wymacałam ją 10.07. Na dodatek cała reszta czwórek jest chyba w natarciu, bo Synuś mój taki rozdrażniony chodzi ostatnio i płaczliwy jest na potęgę. To chyba najgorsze zęby, jak do tej pory... Miejmy nadzieję, że szybko się poprzebijają i wróci moje małe promienne Słoneczko...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy