Chociaż niekoniecznie spokojnie, zwłaszcza że Niutek coś ostatnio zaczął dawać do wiwatu - i w dzień, i w nocy... Nie wiem: piątki to, czy ki diabeł? Tak czy inaczej, przez te Jego lamenty (i jeszcze z innego Maleńkiego powodu) całymi dniami chodzę przymulona, a szarość wyzierająca zza okna, tylko to moje przymulenie pogłębia. Ale dość o moim podłym samopoczuciu, czas ponarzekać na wszystko, co się od wyjazdu zdarzyło...

Podróż do rodzinnego domu okazała się istnym koszmarem. Najpierw przez jakieś pół godziny wykłócałam się ze służbistką na lotnisku, przepakowując torbę podręczną na wszelkie możliwe sposoby, albowiem upatrzyła sobie we mnie ofiarę i za nic nie chciała wpuścić na pokład, mimo że torba moja mieściła się w tym ich cholernym mierniku i, mimo że przepuszczała osoby z bagażem większym, niż mój! No ale ja jakoś wybitnie nie przypadłam szanownej pani do gustu i męczyła mnie niemiłosiernie, ponaglając, że mam się pospieszyć z tym przepakowywaniem, bo samolot zaraz będzie startował. Najgorsze, że tak naprawdę nie miałam nawet czego wyrzucić, bo w torbie był tylko komputer, pieluchy Niutka oraz jakieś jedzenie i picie. W końcu, gdy już byłam tak zrezygnowana, że chciałam po prostu wziąć Młodego za rękę i wrócić do domu, torba jakimś cudem bez oporów pokonała miernik w obie strony, a niezbyt zadowolona z tego faktu pracownica obsługi lotu, chcąc nie chcąc, musiała nas wpuścić na pokład. I tym sposobem, mimo że w kolejce zajmowaliśmy drugą pozycję, do samolotu wchodziliśmy jako ostatni.
Na tym jednak nasza naziemno-podniebna samolotowa przygoda się jednak nie skończyła. Kiedy już Teściowa znalazła nam odpowiednie miejsca i zdążyliśmy się na nich całkiem wygodnie umościć, na pokład wpadł mechanik i zaczął grzebać w jakimś ustrojstwie w podłodze między fotelami. Grzebał tak i grzebał, a czas leciał... Aż w końcu wśród pasażerów pocztą pantoflową rozeszła się wiadomość, że pewnie będziemy musieli zmienić samolot. Po ponad godzinie usiłowań mechanika, pan kapitan potwierdził krążącą już od pewnego czasu plotkę, kazał wszystkim zebrać swoje rzeczy i grzecznie udać się do innego samolotu, zgodnie ze wskazaniami załogi.
Zmieniliśmy maszynę i wreszcie ruszyliśmy w przestworza, półtorej godziny później, niż zakładał to rozkład. Na szczęście reszta podróży odbyła się bez dodatkowych stresów, czy niespodzianek, a pilot tak bardzo starał się nadrobić stracony czas, że w miejscu przeznaczenia znaleźliśmy się zaledwie 25 minut później, niż powinniśmy. A tam Straż Graniczna, chyba z nudów, postanowiła z niebywałą dokładnością zgłębić dane każdego pasażera, który wysiadł z samolotu. Kiedy wreszcie przyszła kolej moja i Niutka, Strażnik z uwagą studiował nasze twarze i dokumenty, stwierdziłam, że pewnie ciężko mu dojrzeć we mnie babkę ze zdjęcia, bo nieco zmieniłam swój image, przysłaniając pół twarzy gęstą grzywą. I już unosiłam ją w górę, by ułatwić mu pracę, kiedy wypalił tekstem: "Rozumiem, że podróżuje mama z synem?". I mimo, że nie wiem do końca, o co mu tak naprawdę chodziło, poczułam się mile połechtana, gdyż odebrałam to jako komplement odnośnie mego młodego wyglądu. A że ostatnio widzę siebie, jako wiekową kobietę, a nie dwudziestoparolatkę, to niezmiernie mnie to jedno zdanie ucieszyło...

Po zaledwie kilku dniach błogiego lenistwa, nadszedł Dzień Babci. Z tej okazji Teściowa postanowiła wydać przyjęcie dla swoich wnucząt, swojej córki i mnie. Zjawiliśmy się u Niej z samego rana, dnia 20.01., na który to wyznaczyła ową imprezę i zastaliśmy...kompletne nic. Mnie się zawsze wydawało, że jak zaprasza się do siebie gości, zwłaszcza na cały dzień, to przygotowuje się dla nich jakąś strawę i zabawia swoim towarzystwem. Otóż przyjęcie u Teściowej prezentowało się zgoła odmiennie od tego, do czego przywykłam przez te kilka lat, które żyję na tym świecie: na stole stały jakieś ciasteczka, szczelnie przykryte kloszem, tak że człowiek nie był pewien, czy może się nimi częstować, czy służą one tylko jako ozdoba, natomiast gospodyni zamknęła się w kuchni i przez kilka godzin nie wyściubiła stamtąd nawet nosa, walcząc z dwudaniowym obiadem. Natomiast ja miałam na głowie dwójkę małych rozrabiaków - mojego Niutka i starszą od Niego o siedem miesięcy córkę mojej Szwagierki (Szwagierka miała dołączyć do nas później, bowiem wyskoczyło jej w tym czasie jakieś niezwykle ważne szkolenie). Podczas, gdy Teściowa pichciła swoje specjały, Mała kombinowała, jak uprzykrzyć mi życie - a to trzaskała drzwiami, a to wbiegała do kuchni, nie zważając na pryskający wokół rozgrzany olej, a to znajdowała upodobanie w okładaniu biednego Niutka wszystkim, co jej akurat wpadło w ręce, czym mnie najbardziej denerwowała. A Niutek tak się do Niej garnął, dzielił się z Nią zabawkami, przytulał, za wszelką cenę próbował znaleźć z Nią nić porozumienia... I za tę swoją sympatię najzwyczajniej w świecie obrywał. I na nic zdały się moje tłumaczenia, żeby zostawił Ją w spokoju, bo najwyraźniej nie ma Ona chęci zawierać nowych przyjaźni... Ale jak wytłumaczyć niespełna dwulatkowi, że nie może się do Niej przytulić, że to w tym konkretnym momencie jest "złe"? Mi za nic w świecie to wyjść nie chciało, i tak Niutek się tulił, a Ona go okładała z wrzaskiem, ja wkraczałam do akcji, rozdzielałam tę parę, tłumaczyłam Niutkowi, żeby się zajął czymś innym, podsuwałam zabawki, książeczki - wszystko na nic, bo za chwilę znów było to samo...
A najgorsze nastąpiło w nocy - Niutek po tych wszystkich ciosach i odtrąceniu nie mógł spać. Co chwilę kręcił się, wierzgał i budził się z płaczem, po czym tulił się do mnie i zasypiał dopiero, gdy głaskałam Go po policzku, szumiąc jednocześnie do ucha... Oj, jak mi żal było tej mojej małej kochanej Przytulanki...

Poza tym dni upływają naprawdę leniwie... Ja ciągle senna, ledwie tułam się po domu, szukając ukojenia na kanapie, ale w dzień spać nie mogę, bo Niutek nie daje, a w nocy hormony buzują, jak oszalałe w moim krwiobiegu, zsyłając taaaakie sny... Akurat teraz, kiedy M. tak daleko...

U nas w końcu po Świętach... To znaczy w końcu rozebraliśmy choinkę. Na moje mogłaby jeszcze trochę sobie postać, choć z drugiej strony - na cóż mi ona ustrojona, skoro jutro wyjeżdżam i nie mogłabym cieszyć swych ócz tym widokiem. No, a M. stwierdził, że na pewno jej rozstrajać nie będzie, więc czekałoby to mnie po powrocie, czyli w marcu... Więc zebrałam się dziś do kupy i, przy nieocenionej pomocy Syna mego jedynego, a także Teściowej, złożyłam ustrojstwo do pudła.

A właśnie - jutro jedziemy do Polski. I pewnie byłaby to najfajniejsza wiadomość w Nowym Roku (poza zupełnie bezkonkurencyjną informacją o maleńkiej Istotce zasiedlającej moje podbrzusze!), gdyby nie trzy przesłaniające tę podróż cienie... Pierwszy cień - lecimy bez M., co oznacza jakieś dwa miesiące rozłąki, czego z całego serca nie znoszę. Drugi cień - podróżujemy w towarzystwie szanownej Teściowej, której już mam powyżej uszu. I ostatni, trzeci cień - strasznie się denerwuję, ze względu na ciążę... Mam nadzieję, że to będzie baaaaardzo spokojny lot.

No nic: komu w drogę, temu pora się wreszcie spakować i odprawić...

W Nowy Rok wkroczyliśmy ze spełnionym marzeniem - o 8.00 rano ujrzeliśmy dwie kreseczki... Te najważniejsze, malutkie kreseczki!!!

Staraliśmy się o nie od końcówki października, a tu BUM! - taki świetny start 2011 roku. Dokładnie 01.01.2011. Co prawda podejrzenia miałam jakieś 3-4 dni wcześniej, kiedy to dopadła mnie zgaga nie z tej ziemi i za cholerę nie chciała odpuścić. Ale pewność zyskaliśmy właśnie w Nowy Rok.

Jestem przeszczęśliwa i pełna nadziei, że wszystko będzie szło tak, jak należy. I z niecierpliwością czekam na wrzesień...

Ostatnio natknęłam się w necie na fajny komiks:



Bardzo mi się on spodobał i postanowiłam stworzyć sobie właśnie taką listę postanowień. A za rok zobaczymy, czy udało mi się siebie przechytrzyć...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy