I to spory, niestety. A o czym mowa? Jako, że właśnie minęły moje kolejne urodziny, oczywiście o mojej starzejącej się coraz bardziej osobie.

W poniedziałek wieczorem mój ukochany Mąż wyrzucił mnie na górę do łóżka, żeby móc w spokoju i pełnej tajemnicy wyczarować dla mnie tort - specjalnie na tę okazję. Spędził nad nim chyba ze trzy godziny i nic tylko narzekał, że Mu cholerstwo nie wyszło i już nigdy więcej (ach, skąd ja to znam?). A to oczywiście wcale nieprawda, bo tort pyszny, a do tego bardzo efektowny, bo składający się z bagatela 10 warstw!!! Napracował się przy tym Chłopina, nie ma co.

Następnego dnia rano, czyli w dzień moich urodzin, zostałam obdarowana (dużo bardziej trafionymi) prezentami przez moich kochanych Chłopaków. Od M. dostałam przepiękny metalowy świecznik z lusterkiem na tealighty, natomiast od Niutka ramkę z Jego zdjęciem, która to natychmiast wylądowała na mojej nocnej szafce, żebym mogła miło zaczynać każdy dzień. Po tych cudownościach zostałam przez M. poinformowana, że tort zjemy po Jego powrocie z pracy. No ok, nie spieszy mi się, aż tak, żeby się słodkościami objadać o 9.00 rano.

Po południu przyszła do mnie moja wielce oburzona Siostra, która jak się okazało grzecznie czekała z prezentami na powrót M. z pracy, żeby wszyscy razem i w ogóle, aż tu nagle wpada do naszej sypialni w poszukiwaniu czegoś do zapakowania własnych podarków i co widzi? Ano to, że Jej ukochany Szwagier już mnie obdarował. No to szybko, szybko - trzeba działać - Chłopak pod pachę i nuże składać mi życzenia. I oczywiście dawać prezenty, z wyraźną adnotacją, że to również od Mamusi. No i tu znów czekała mnie miła niespodzianka, bo oprócz fantastycznych kubków z sowami (na których punkcie mam ostatnio małego bzika), które widziałam w chwili zakupu, dostałam jeszcze pierścionek z "Nocą Kairu" (którą również uwielbiam i poluję na jakąś fajną bransoletkę z tym kamykiem - pojedynczym, dużym i ładnie oprawionym w srebro, niestety bezskutecznie...) oraz moździerz w kolorze czerwonym (oczywiście to również mi się marzyło już od pewnego czasu, a do tego ten kolor!!!). Po prostu cud, miód, malina.

Potem wrócił M. i w końcu był czas na tort. Niutek, jak tylko go zobaczył, zajął posterunek przy stole i za żadne skarby nie chciał go opuścić, nawet wówczas, gdy został poproszony o przyprowadzenie mnie z pokoju do kuchni. W końcu dał się jakoś przekonać i poprowadził mnie holem do kuchni, gdzie czekała mnie kolejna niespodzianka - tort zamiast zwykłych świeczek miał na sobie niesamowitego kwiatka, który to po odpaleniu wybuchał niebieskim, iskrzącym się płomieniem, by po chwili dumnie rozchylić swe różowe płatki, na których wesoło pełgały płomienie ukrytych wcześniej świeczek. Pomyślałam życzenie, dmuchnęłam... Zgasły wszystkie, ale dużo ich nie było... O wiele mniej, niż być powinno. M. marudził coś, że miało się jeszcze to dziwo obracać i wygrywać "Happy birthday", ale wytłumaczyłam Mu, że tak też jest cudnie, a może nawet i lepiej, bo jak pozytywka powala taką samą wirtuozerią, jak te ukryte w kartkach grających, to by nam tylko uszy powiędły. A tak to jest przynajmniej miło i sympatycznie... A efektów wizualnych i tak nic nie pobije.

I tak minął mi ten dzień. A żeby nie było za słodko, to poczułam się tak jakoś niesamowicie staro... Ale cóż poradzić, jak to już coraz bliżej trzeciego krzyżyka? Jeśli wierzyć tym wszystkim gwiazdom wielkiego i małego ekranu, to po trzydziestce jest lepiej - kobieta odkrywa w sobie niesamowite pokłady seksapilu, wiary we własne możliwości i to, że właściwie nie istnieje żadna siła, która mogłaby ją powstrzymać przez spełnianiem swoich marzeń i bycia spełnioną kobietą... Pożyjemy, zobaczymy ile w tym prawdy... A póki co trzeba na tę starą twarz zacząć codziennie szpachlą nakładać grube warstwy make-upu, żeby wyglądem ludzi na ulicy nie odstraszać...

I zupełnie na koniec - dmuchanie świeczek nic nie daje! Życzenie się nie spełniło... Ech, naiwności...

Wpadł dziś do nas z ledwie zapowiedzianą wizytą (telefon na jakieś dwie godzinki przed przyjazdem) mój Teść ze swą szanowną Małżonką. Przywieźli ze sobą prezent dla każdego członka naszej familiji, jako że ominęły ich niezwykle ważne wydarzenia, takie jak urodziny Niutka i M., a przy okazji wielkimi krokami zbliżały się też urodziny moje. A czemu ich te uroczystości ominęły? Bynajmniej nie dla tego, że nie prosiliśmy na gościnę. Powodem była obecność Mamy M., z którą to swoją byłą żoną Teść nie chciał się spotkać (chociaż mam wrażenie, że to Jego Połowica bardziej chciała owego spotkania uniknąć - czyżby się czegoś obawiała?). A kiedy już Mama M. opuściła nasze małe gniazdko, co umożliwiłoby złożenie nam wizyty przez Tatę i Jego Lady, rzeczona para wybrała się na ponad miesięczne wakacje w swe rodzime, ojczyźniane strony.

Więc kiedy wreszcie powrócili z wojaży, postanowili nadrobić zaległości towarzysko-imprezowo-rodzinne i bez większego uprzedzenia wprosić się na niedzielny obiadek, rekompensując wcześniejszy brak obecności dobranymi odpowiednio do okazji i zainteresowań prezentami, ale o tym później. Swoją nieoczekiwaną wizytą wprawili mnie w lekką konsternację, gdyż nieprzygotowana na dodatkowe osoby na obiedzie, zastanawiałam się, czy w ogóle będzie czym Ich ugościć. Co gorsza w naszej wiosce sklep (w którym i tak nic nie ma) czynny tylko do 12.00 w południe, a super- i hipermarkety w większych miejscowościach otwierają o 13.00, a to już ciut za późno, żeby robić zakupy, bo o tej porze to już trzeba będzie jakąś przedobiednią kawusię serwować. Krótkie rozeznanie w kuchni - ziemniaków na szczęście całe mnóstwo, do tego spory kalafior i brokuł, i (dzięki Ci, Panie Boże) kupiłam ostatnio dwie paczki filetów z piersi kurczaczych - jest więc cień szansy, że batalion złożony z pięciorga dorosłych i jednego dwulatka jakoś się tym nasyci.

Także ogólnie wizyta upłynęła całkiem nienajgorzej: kawka była (do tego przywiezione przez Gości czekoladki, bo jakoś u nas ze słodkościami posucha), potem obiadek (wychwalony pod samiusieńkie niebiosa, razem z kucharzami w osobie mojej i M.), do tego jakaś gadka-szmatka i kilka godzin zleciało, czas Im wracać do domu. Uff, przeżyliśmy, ale następnym razem wolałabym mieć trochę więcej czasu na przygotowania...

A teraz słówko o prezentach. Młody dostał całe dwa: hulajnogę na trzech kółkach (całkiem fajna, bo nie można na niej zbyt łatwo stracić równowagi) i niesamowicie wypasiony wóz strażacki, który to, koniec końców, okazał się nie do końca trafionym podarkiem. A dlaczegóż, już przybliżam - otóż jest to ustrojstwo, na którym moja Latorośl może sobie usiąść i pojeździć. I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie wysunięty żuraw, którego nie idzie schować, a który ma we zwyczaju czepiać się o wszystko, co znajduje się na jego drodze. I tak biedny Niutuś haczy tym ramieniem o framugi, stóły, krzesła, suszarkę do ubrań i ciągle tylko słychać Jego zapłakane "nie da, nie da". A wydaje mi się, że wystarczyłoby tylko przynieść prezent kompletny, czyli wyposażony w baterie, które to dałyby Dziecku jeszcze więcej frajdy, bo mogłoby Ono korzystać z pełni możliwości swojej nowej zabawki, poruszając za pomocą trzech dźwigni tym nieszczęsnym żurawiem w różnych płaszczyznach, co znacznie ułatwiłoby Mu przemieszczanie się po naszym i tak szerokim, jak na tutejsze warunki, domu. No ale któż kupuje dzieciom baterie do zabawek, które tego wymagają, prawda? I tak samochód po wielkiej irytacji ze strony Niutka i chyba jeszcze większej ze strony Niutkowej Mamy, czyli mnie wylądował w szafie na czas nieokreślony, kiedy to irytacja nam obojgu minie.

Ale wróćmy do prezentów. M. - największy grzesznik w rodzinie - otrzymał Pismo Święte. Chyba awansował w jakiś sposób, bo do tej pory dostawał jakieś zabawki, które i tak lądowały w rękach naszego Synka. Może Tata dostrzegł wreszcie, że Jego potomek dorósł na tyle, że już nie spędza czasu budując zamki z klocków (pomijając oczywiście chwile, w których bawi się z własną Pociechą)?

I na koniec ja, a tutaj hit sezonu - pyszne czekoladki i coś rzekomo do nowego ogrodu (wszak wkrótce się przeprowadzamy), czyli CHRYZANTEMA w donicy. Nie wiem, co chcieli mi przez to zakomunikować, w każdym razie, mnie się to jednoznacznie kojarzy... Ale ja się mogę nie znać...

...które okazuje się wcale nie być takie małe. No ale po kolei.

Niedawno pisałam o chwilach grozy, które przeżyłam w trakcie badania przez pewnego niewprawnego Pana Doktora. A dziś historii tej będzie ciąg dalszy - trochę optymistyczniejszy.

Jakoś to sobie w główce wszystko poukładałam, że człowiek, jako istota błądząca ma prawo do pomyłek, zwłaszcza jeśli dopiero się uczy. W związku z tym nad dziwnymi wynikami doktorowych pomiarów postanowiłam przejść do porządku dziennego, zrzucając winę na karb tak zwanego "błędu pomiaru", który zastosowany do badania sprzęt posiada, zwłaszcza niewprawnie użyty.

I kiedy już byłam oswojona z tym, że to tylko nic nie znacząca pomyłka - wszak Dzidzia tak samo ruchliwa, jak i wcześniej, więc raczej nic złego się nie dzieje - poszłam na wizytę kontrolną do mojej Lekarki Ogólnej (taka tu od niedawna procedura). Pani Doktor (swoją drogą fantastyczna kobieta, do której mam bardzo duże zaufanie) wymacała mój brzuch, posłuchała tętna Maleństwa przez taką śmieszną archaiczną trąbkę, zmierzyła mi ciśnienie i zadała kilka pytań, po czym orzekła, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Po badaniu jeszcze chwilę sobie rozmawialiśmy (byli tam również M. i Niutek) o tym, jak to świetnie przechodzę tę ciążę (faktycznie - teraz nie mam na co narzekać), potem trochę o Niutku i Jego gabarytach przy urodzeniu. I właśnie wtedy razem z M. wyraziliśmy naszą cichą nadzieję, żeby tym razem Dzidzia była ciut mniejsza. Pani Doktor rzekła uspokajająco, że Jej zdaniem, Maleństwo jest duże, ale na pewno nie aż tak duże, jak nasz Pierworodny. I niby powinna mnie tym uspokoić...

Niby... Zamiast tego zasiała cień niepewności. To, że Doktorek przy badaniu USG popełnił błąd, to już wiemy. Ale co, jeśli ten błąd jest duży? Co jeśli znacznie zaniżył masę ciała Dzidzi i przy porodzie okaże się, że znów mam do czynienia z małym wielkoludkiem? Najgorsze było to, że kolejna wizyta była umówiona dopiero na 9.09, czyli sześć dni po planowanym terminie. A to oznacza, że Dzidzia będzie nabierała masy jeszcze przez ponad miesiąc. Któż to wie do jakiego pułapu wówczas dobije? Czyż nie słuszniej byłoby jeszcze raz, przed terminem, sprawdzić, czy aby na pewno nie należałoby indukować porodu wcześniej?

I wszystkie te moje obawy tak poruszyły M., że chłopina stwierdził, że podjedzie do szpitala i skonsultuje całą sprawę z naszą znajomą Położną. Niestety tej, której szukał nie zastał, ale zastał tę pod której opieką się znajdowałam zarówno w tej, jak i poprzedniej ciąży, a więc historię zna. Gdy przejrzała moje papiery, również stwierdziła, że coś jest nie tak, więc na wszelki wypadek postanowiła wyłuszczyć mój przypadek Pani Doktor Głównodowodzącej. Ta przejrzawszy dokumentację, pokręciła z niedowierzaniem głową i zaaranżowała przyspieszoną wizytę na 26.08, czyli dziś.

A dziś dużo bardziej rozgarnięta Pani Doktor pomierzyła Dzieciątko dokładnie i okazało się, że waga Jego wynosi 3600 z groszami. Co oznacza, że założywszy, iż pomiar dokonany przez Pana Doktora jest poprawny, Dziecko przybrało 1200 w trzy tygodnie!!! No chyba mało możliwe, ale może ja się nie znam. W każdym razie Pani Doktor stwierdziła, że Maleństwo jest na tyle przeciętne, że wywoływać Go na świat nie ma potrzeby i niech sobie spokojnie poinkubatoruje w mamusinym brzuchu przynajmniej przez tydzień do 2.09, a wtedy zadecydujemy o terminie indukcji (o ile samo wcześniej nie zadecyduje, że chce już pooglądać sobie ten nasz piękny świat).

No i z jednej strony ulga, że wszystko jest w porządku i Dzidzia w normie się mieści. A z drugiej - po cichu liczyłam, że może jednak się odrobinę za dużo wychyliła i trzeba będzie Ją przed terminem z brzucha wygonić, że w końcu będę mogła potrzymać Ją w ramionach i się Nią zachwycać... A z bardziej przyziemnych rzeczy - położyć się wreszcie na brzuchu. A tu nici z moich marzeń... Znowu trzeba czekać... Ach te moje leniwe Dzieci, coś się na świat nie garną - Niutek przeterminowany dziesięć dni, tu co prawda jeszcze nic nie wiadomo, a do terminu zostało dni osiem, ale jak na razie rychłego rozwiązania nic nie zapowiada...

Ostatnio zachwycałam się tym, ilu nowych słów potrafi nauczyć się mój Niutek w ciągu jednego dnia. Jak nie gadał, to nie gadał, a teraz buzia Mu się wręcz nie zamyka! I można już z Nim książki wspólnie czytać, bo zapamiętuje konkretne słowa i wypowiada w odpowiednim momencie. I dogadać się wreszcie z Nim można, bo w miarę wyraźnie artykułuje swoje potrzeby. I wypowiada słowa zarówno w języku ojczystym, jak i języku tubylców. I niby jest sielanka, ale...

No właśnie jest też "ale", które sprawia, że robię się coraz mniej wniebowzięta faktem błyskawicznego poszerzania zasobu słownictwa przez mojego rezolutnego dwulatka. Otóż Młody włączył sobie tryb "papuga", czyli powtarzania zasłyszanych wyrazów. Niestety (a może stety, moje odczucia wobec poniższego są niebywale ambiwalentne) tryb ten posiada sprytną funkcję "uśpienia", co oznacza ni mniej, ni więcej, jak tylko to, że wyrazy, które będą powtórzone zostają wybierane w sposób losowy. Innymi słowy - nie znasz dnia, ani godziny, kiedy Niutek ubzdura sobie coś po tobie powtórzyć. I może nic w tym złego, ale z drugiej strony ów tryb "uśpienia" bardzo usypia - naszą rodzicielską czujność. Jako, że Synuś nie używa jakiegoś konkretnego schematu przy powielaniu naszych wypowiedzi, to zdarza nam się zapomnieć, że w ogóle jest do tego zdolny. I cóż? I wtedy właśnie znienacka i z całym impetem uderza - oczywiście w najmniej odpowiednim momencie, powtarzając najmniej odpowiedni wyraz dla swych dwuletnich ust. A my tylko wytrzeszczamy oczy w zadziwieniu, stukamy się w czoła nad naszą nieodpowiedzialnością i przyrzekamy sobie pilnować języka. A wierzcie mi, to wcale nie jest łatwe - zwłaszcza, jeśli ma się tak niewyparzoną gębę, jaką ja posiadam...

Ech, to rodzicielstwo...

Dzisiaj się rozstaniemy... A właściwie to już się rozstaliśmy, bo robię sobie (mniej lub bardziej przymusowy) urlop od zajęć, które od marca wypełniały mi środowe wczesne popołudnia. I trochę mi szkoda tego czasu, bo były to chwile bardzo miłe, wypełnione śmiechem, wzruszeniami, a także możliwością zdobycia nowej wiedzy i umiejętności. Teraz jestem zmuszona pożegnać się z nimi, by skupić się na nadchodzących obowiązkach macierzyńskich, które z pewnością wypełnią mi każdy wolny moment do granic możliwości.

A cóż to za chwile, za którymi mi tak tęskno? Otóż jest to po części kolejny krok w realizacji mojego wielkiego PLANU (który zresztą ulega coraz większym modyfikacjom) - wolontariat. Swego czasu zgłosiłam się jako wolontariuszka do dziennego domu terapii zajęciowej dla osób borykających się z chorobami psychicznymi. Po długim okresie oczekiwania i wypełniania formalności, wreszcie w marcu zostałam przyjęta. Oddelegowano mnie do pomocy przy robieniu zakupów jednemu z członków oraz do Klubu Seniora, w którym osoby po 60. roku życia miło i aktywnie spędzają dwie godziny tygodniowo.

I właśnie dzięki owemu Klubowi miałam okazję pokucharzyć, zagrać w bingo pierwszy raz w życiu, spróbować swoich sił w tańcu znanym z amerykańskich filmów o Teksasie, a ostatnio odkryć w sobie lichy talent malarski. A wszystko oczywiście w sympatycznej i bardzo nieformalnej atmosferze, z obowiązkową herbatką w połowie każdego seansu.

No i tak się już do tego przyzwyczaiłam, że jakoś tak smutno mi to zostawiać nawet na kilka miesięcy. Zwłaszcza, że pożegnanie, jakie przygotował dla mnie personel, bardziej przywodziło mi na myśl rozstanie, niż pójście na urlop... Przynajmniej zapewnienia, że będą z niecierpliwością oczekiwać mojego powrotu, trochę osłodziły mi tę ostatnią środę...

Niutek od jakiegoś czasu strajkował w kwestii mycia zębów, co wcześniej stanowiło jeden z Jego ulubionych rytuałów dnia codziennego. Z tego względu cała ta demonstracyjna niechęć wobec szczoteczki wydała mi się nad wyraz podejrzaną sprawą. Aż tu nagle - ni z tego, ni z owego - powróciła miłość do dbania o higienę jamy ustnej (do tego stopnia, że któregoś dnia, Niutek postanowił umyć swoje perełki dwa razy w ciągu jednego poranka - raz z Tatą, a drugi raz ze mną). To wydało mi się jeszcze bardziej podejrzane, więc udałam się do podstępu, aby sprawdzić co jest na rzeczy i tak zmanipulowałam mojego Pierworodnego, że otworzył swoją paszczkę, tak szeroko, jak tylko potrafi, a ja w tym czasie mogłam spokojnie przejrzeć stan Jego uzębienia. I oczywiście moje przypuszczenia, że coś się dzieje, okazały się trafione, albowiem doliczyłam się dodatkowych trzonowców w liczbie sztuk 2, jeden po prawej, a drugi po lewej stronie dolnej części szczęki. Odetchnąwszy z ulgą, że nie jest to kolejne kapryśne oblicze buntu dwulatka, władającego moim Synkiem w bliżej nieokreślonych interwałach i ucieszywszy się, że te niezdecydowane do tej pory piątki, postanowiły się wreszcie ruszyć, z niecierpliwością czekam chwili, kiedy i górne się wyrzną, aby mieć pewność, że ząbkowanie starszej i młodszej mojej Pociechy jednak nie zbiegną się w czasie...

Poza tym Niutek postanowił przemówić! Co jest dla nas nie lada zaskoczeniem, albowiem nic nie wskazywało na to, że nasz mały Uparciuszek wypowie jakiekolwiek słowa, poza "mama", "tata", "baba", "Gaga" i oczywiście "nie!", jeszcze w tym wcieleniu. No ale, ku naszej wielkiej uciesze, stało się! Co więcej mówienie spodobało Mu się do tego stopnia, że niemal każdego dnia zaskakuje nas kolejnymi nowymi wyrazami ze swojego słownika. Jako, że mieszkamy na wygnaniu i dostęp do książek mamy prawie wyłącznie w języku tubylców, to spora część Niutkowego zasobu słów jest zagramaniczna. Do tego Skubaniutki zaczyna ze mną "czytać" swoje ulubione wiersze i bajki, dopowiadając w odpowiednim momencie odpowiednie wyrazy. Może to i nic nadzwyczajnego, ale moje serce książkowego mola niesamowicie w tych chwilach rośnie...

A teraz odrobina horroru, dotycząca młodszej mojej Pociechy. Otóż w piątek byliśmy na badaniach kontrolnych przyrostu masy Dzidzi. Pomijając fakt, że do gabinetu weszliśmy z około dwugodzinnym poślizgiem, okazało się, że trafiliśmy na lekarza-żółtodzioba. W tym kraju powszechnie przyjętą normą jest wykonywanie jedynie dwóch badań USG w czasie ciąży, jednak ja jakimś cudem trafiłam pod opiekę szpitala, w którym takie badania robi się na każdej wizycie u lekarza. Jednak pan lekarz-żółtodziób miał "szczęście" pracować w jednostce, w której tak wysoko wyspecjalizowany personel medyczny takimi pierdołami nie zajmuje się. W związku z czym, znalazłszy się w tej placówce, miał drobne problemy z obsługą ultrasonografu, którego najprawdopodobniej ostatni raz używał w trakcie swojej kariery akademickiej. No ale do rzeczy - badanie trwa, lekarz-żółtodziób odrobinę się mota za sprzętem, przepraszając, co chwilę i tłumacząc, że wcześniej to nie należało do jego obowiązków, co z M. zdążyliśmy już zauważyć. Obmierzenie główki i brzuszka jakoś poszło. Serduszko się pokazało, bije miarowo - wszystko ok. Przyszła pora na nóżkę... Lekarz-żółtodziób szuka, szuka, jeździ głowicą po całym moim, sporych już rozmiarów, brzuszysku... i nic! Ki czort! Jeszcze trzy tygodnie temu nóżki były, a teraz nagle zniknęły, rozpłynęły się, wsiąkły? Ja cała w nerwach, M. też, ale widzę, że pan dochtór jeszcze bardziej. Myślę sobie - pewnie zaraz wezwie jakieś posiłki, ale nie! Eureka! Odnalazła się zaginiona, więc kolejny pomiar zaliczony. Pytamy o szacowaną wagę, spodziewając się usłyszeć liczby oscylującej w granicach trzech kilogramów, a tu niespodzianka - lekarz orzeka, że jest 2300. Szok, to chyba najłagodniejsze określenie uczucia, które się wówczas we mnie obudziło, bo masa podana przez pana doktora oznacza, że Maleństwo przybrało niecałe 200 gramów przez trzy tygodnie! A to raczej stanowczo za mało, jak na ten etap ciąży. Ale zanim odzyskałam zmysły na tyle, żeby zażądać kogoś bardziej kompetentnego w celu weryfikacji poczynionych przez pana doktora pomiarów, już wychodziłam z gabinetu słysząc tylko głos lekarza informującego mnie, że spotkamy się za pięć tygodni, jeśli ciąża mi się przeterminuje. No i od tamtej pory oczywiście stresuję się, czy wszystko aby na pewno jest w porządku. M. oczywiście twierdzi, że mam się nie przejmować, a ten wynik z kosmosu zrzucić na karb słabego przygotowania technicznego pana doktora. Próbuję sobie to tak tłumaczyć, ale jako do kobiety ogarniętej przez burzę hormonów, niewiele do mnie dociera z logicznych wyjaśnień i cały czas noszę w sobie uczucie niepokoju, które pewnie potowarzyszy mi już do rozwiązania... A swoją drogą, dziwnie będzie, jak okaże się, że tym razem powiłam "liliputka"...

I stało się dokładnie tak, jak podejrzewałam - żaden z oglądanych przez nas w poniedziałek domów nie zdołał nas zachwycić. Mało tego, dwa z nich to były jakieś klatki dla szczurów, czy innych gryzoni! Tyle w nich było przestrzeni, że człowiek nie miał się gdzie obrócić. No i jak tu myśleć o zasiedleniu takiej klitki z małym huraganem, w osobie syna mego Niutka? Toż on by wciąż poobijany chodził. No ale przejdźmy do rzeczy - mankamentów było sporo: od niewielkiej powierzchni, poprzez zupełny brak ogródka, niezbyt bezpieczne sąsiedztwo, aż do nadmiernej wilgoci, która prognozowała pojawienie się w niedługim czasie nieproszonego lokatora w postaci grzyba na ścianie... To jak dla nas wystarczające powody, by owe kandydatury odrzucić. Co prawda w tym zawilgoconym domu była fantastyczna kuchnia - jasna, przestronna, z mnóstwem szaf i szafeczek, które bez problemu pomieściłyby wszystkie moje graty, ale cóż z tego? Zdrowie ważniejsze!

I tak właściwie to z pięciu domów, które mieliśmy obejrzeć (oglądaliśmy jedynie cztery, bo piąty okazał się być położony przy głównej ulicy, o co nie do końca nam chodziło, kiedy wspominaliśmy w agencji nieruchomości o cichej i spokojnej okolicy...), tylko jeden w nieznacznym stopniu spełniał nasze oczekiwania. Miał jakiś tam niewielki ogródeczek, porośnięty trawą, dwie sypialnie (nie nazwałabym ich dużymi, niech będzie, że średniej wielkości) o podobnych wymiarach, które zostałyby zaadaptowane na pokoje dziecięce, no i naprawdę maleńką kliteczkę, w której moglibyśmy osiąść my, chociaż po wstawieniu tam małżeńskiego łoża i trzydrzwiowej szafy, musielibyśmy poruszać się lewitując nad tymi sprzętami... Także jest to naprawdę ostateczność.

Oczywiście przemiły Pan z jednej agencji i równie urocza Pani z drugiej, widząc nasze rozczarowanie, jeszcze raz poprosili o sprecyzowanie naszych oczekiwań i pożegnali się z nami słowami, że na pewno skontaktują się z nami, jak tylko pojawi się u nich w ofercie dom spełniający nasze wymogi. Poczekamy, zobaczymy, ile w tym było szczerych intencji, a ile czystego marketingu...

Najbardziej mnie martwi, że już sierpień za pasem i, niby jeszcze tyle czasu na poszukiwania i podejmowanie ostatecznych decyzji, ale w praktyce to minie on, jak z bicza strzelił i pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie zostaniemy z ręką w nocniku i jednak uda nam się znaleźć wymarzone gniazdko...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy