Jutro lecimy do domu na Święta!!! Będziemy tam całe dwa tygodnie!!! Już nie mogę się doczekać - tak dawno nie spędzałam Bożego Narodzenia z całą Rodziną...

Walizki już mamy prawie spakowane, zostało tylko kilka drobiazgów, które trzeba będzie wrzucić jutro rano. A potem dwugodzinna podróż na lotnisko, czekanie na samolot, trzygodzinny lot, godzina drogi do naszego rodzinnego miasta i wielka radość!

A póki co ogromny niepokój... Jak to będzie z Niutkiem - nie dość, że cały dzień w podróży, to jeszcze pierwszy raz samolotem. Miejmy nadzieję, że dobrze to zniesie i zamiast płakać, prześpi większość drogi.

Eh, jak bardzo chciałabym mieć ten jutrzejszy dzień już za sobą...

Niutek zaczął mi ostatnio pełzać. Najpierw na łóżku, wspak, jak mały raczek, a od dwóch dni trenuje na macie i podłodze.

Wygląda przekomicznie - podnosi wysoko kuperek, opiera się na łokciach i... zanim ruszy kładzie głowę na piąstkach odpychając się z całej siły stopami od podłogi. Trzeba przyznać, że się przesuwa - odrobinę w przód, albo w tył.

Czasem pewnie wspiera się na piąstkach, mężnie unosi głowę do góry, kołysze się we wszystkie strony. A gdy z nadzieją na sukces zachęcam Go do ruszenia z miejsca, On patrzy na mnie uważnie, wyszczerza w uśmiechu swoje bezzębne dziąsła i... pada, jak długi na podłogę.

Wydaje mi się, że Niutkowi potrzeba tylko chwili na dopracowanie odpowiedniej techniki i będziemy mieć w domu wszędobylskiego pełzaka.

A może potrzebuje jakiegoś silnego bodźca, który zdopinguje Niutka, do raczkowania? Jeśli tak, to myślę, że świąteczna choinka - pełna ozdób i mieniąca się feerią barw... A wtedy - klękajcie narody! - oto Niutek ruszył na podbój świata

Po ponad dwóch latach mieszkania w tej małej mieścinie, myślałam, że znam ja na wylot. Okazało się, że bardzo się myliłam.

Wczoraj M. wyszedł z Niutkiem na spacer, a gdy wrócił zaczął mi opowiadać na jakie fajne miejsce trafił. Takie bardzo spacerowe, których tu niestety bardzo brak. Okazało się, że za pałacem znajdują się ogrody dostępne dla spacerowiczów. Nie miałam o nich pojęcia, mimo że spędzam w tamtych stronach sporo czasu, bo jest tam taki świetny małpi gaj - z dala od zgiełku ulic, otoczony drzewami - miejsce, w którym naprawdę można odpocząć... Dlatego, kiedy M. opowiedział mi o ogrodach pałacowych, byłam bardzo zdziwiona - jakim cudem, nigdy ich nie zauważyłam? Postanowiłam na własne oczy zobaczyć te cuda, które opisał mi M., najszybciej jak to będzie możliwe.

Dziś pogoda okazała się dla mnie przychylna i, zamiast deszczem, uraczyła mnie słońcem. Mogłam wcielić swój plan w życie. Przed obiadem, ubrałam Niutka i siebie, i wyruszyliśmy zbadać teren.

Na miejscu okazało się, że M. znalazł naprawdę urokliwe miejsce - dużo zieleni, żwirowane alejki, stoliki do gry w szachy... Było tam też coś w rodzaju ogródka w stylu japońskim z kilkoma niewielkimi, połączonymi ze sobą akwenami, mostkiem, poidłem dla ptaków, niewielką fontanną i metalową rzeźbą kwiatu, na którym przysiadła ważka. Spodobało mi się to wszystko do tego stopnia, że starannie obfotografowałam, niemalże każdy szczegół. I zaczęłam żałować, że zbliża się zima, a nie na przykład wiosna. Jakże miło byłoby posiedzieć w tych ogrodach sensorycznych dłużej (bo tym okazał się być ów japoński ogródek), powygrzewać się w ciepłym słońcu, posłuchać szumu wody... Eh, byle do wiosny...

Potem poszłam dalej, zgodnie ze wskazówkami, których udzielił mi M. i dotarłam do niewielkiego wzgórza, w którym były wmurowane wielkie czerwone drzwi. Nagle poczułam się, jakby ktoś przeniósł mnie do tolkienowskiego Shire. Zaczęłam się rozglądać wkoło w poszukiwaniu jakichś hobbitów, ale jedyną istotą, którą można by uznać za przedstawiciela tej baśniowej rasy, był Niutek, smacznie drzemiący w swoim wózku... Spojrzałam na tę jego słodką twarzyczkę i otrząsnęłam się z tego zamarzenia. Spojrzałam na zegarek i okazało się, że czas najwyższy wracać do domu.

Ciekawe, czy są tu jeszcze jakieś inne sekrety, które warto odkryć?

Nastał grudzień. Niedługo Święta - pierwszy raz od dwóch lat spędzę je w domu z całą Rodziną. Tak bardzo za tym tęskniłam w poprzednich latach...

A teraz? Jakoś w ogóle mnie nie cieszy myśl, że już za kilka dni wsiądę na pokład samolotu, by znów znaleźć się w domu.

Grudzień tu taki ciepły, szary, deszczowy i mglisty... Bardziej to przypomina fatalną, smętną późnojesienną pogodę, niż zimę. I to sprawia, że mam jakiś taki depresyjno-gniewny nastrój. Błąkam się z kąta w kąt, nic mi się nie chce... I tylko ciskam się o byle co, posykując na Niutka, wrzeszcząc i obrażając się na M. Nie mają ze mną lekko - taka się we mnie wredota obudziła... Aż się za to wszystko sama na siebie wściekam! Najgorsze, że jakoś nie mogę wygrzebać się z tej chandry... A Chłopaków mi żal...

Mam nadzieję, że chociaż Święta będą białe i naprawdę rodzinne - może to sprawi, że zły humor pójdzie sobie precz.

I wreszcie, po pięciu tygodniach oczekiwania, nadszedł czas na pieczenie pierniczków. Niecierpliwie wyglądałam wieczora, kiedy Niutek pójdzie spać, a my będziemy mogli wziąć się do wałkowania, wykrawania ciasteczek i rozkoszowania się piernikowym aromatem wypełniającym kuchnię.

Razem z wieczorem nadeszło również małe rozczarowanie... Niutek ani myślał spać. Czyżby wiedział, co się święci i nie chciał, żeby ominęła Go najlepsza zabawa? W każdym razie co chwilę budził się z płaczem, a ja kursowałam między kuchnią a sypialnią, bardziej przeszkadzając M., niż pomagając. W końcu dałam ze wygraną i wzięłam Niutka ze sobą do kuchni, włożyłam do leżaczka i czekałam, aż znudzi się i zrobi senny. A w międzyczasie dołączyłam do walki M. z piernikowym ciastem.

Wkrótce cały dom pachniał ciasteczkami, a Niutek robił się coraz bardziej marudny, więc znów opuściłam M., żeby skłonić Bąbelka do spania. Kołysałam go w leżaczku chyba z pół godziny, zanim wreszcie zasnął. A kiedy to wreszcie nastąpiło odetchnęliśmy z ulgą, bo mogliśmy się poświęcić tylko pierniczkom, które coraz bardziej kusiły nas zapachem.

Po dwóch godzinach żmudnej pracy, zaczęło nam się wydawać, że ciasta w ogóle nie ubywa, a nas czeka wałkowanie, wykrawanie i pieczenie do samego rana... Na szczęście uwinęliśmy się z tym do północy. A byliśmy tym tak umęczeni, że zasnęliśmy zaraz po położeniu się do łóżka.

I byłby to całkiem udany, świątecznie nastrajający wieczór, gdyby nie rozkrzyczany Niutek... Chociaż, gdy już wreszcie zasnął, było bosko: piekliśmy razem pierniczki i patrzyliśmy na tego maleńkiego, śpiącego Aniołeczka z myślą, że już za rok, góra dwa, wciągniemy Go we wspólną rodzinną przygodę...

Dziś byliśmy na ślubie Teścia. Ślub był o nieludzki wczesnej porze, o 11.00. To nieludzko wcześnie ze względu na to, że musieliśmy wstać o 6.00, żeby dojechać na miejsce.

Gdy wreszcie, po niemiłosiernie długim staniu w korkach i równie długim oczekiwaniu na ceremonię, wreszcie się zaczęło, do akcji wkroczył Niutek. Wydarł się tak głośno, że musieliśmy wyjść z Nim na korytarz, gdzie próbowaliśmy Go udobruchać i przywrócić uśmiech na Jego twarzy. Niestety nasze błazenady na nic się zdały, bo Niutek płakał coraz głośniej, aż urzędnik zamknął drzwi do sali, żeby móc w spokoju poprowadzić ceremonię zaślubin. No i ominęło nas...

Potem przenieśliśmy się do hotelu, w którym Państwo Młodzi urządzili poczęstunek dla zaproszonych gości. Aby nie było kolejnego koncertu, udaliśmy się do apartamentu Nowożeńców celem nakarmienia i przewinięcia naszego Pierworodnego. Nasycony i suchy Niutek zaczął z upodobaniem wędrować po łóżku, radośnie gaworząc, doszliśmy więc do wniosku, że możemy spokojnie dołączyć do reszty i trochę pobiesiadować przed drogą powrotną.

Jak żeśmy się pomylili! Niutek, na widok zgromadzonych w sali obcych, znowu podniósł krzyk. Nie pomogło kołysanie w wózku, nie pomogło utulenie w ramionach... Nawet opuszczenie pomieszczenia nie przyniosło spodziewanego efektu.

Nie chcąc dalej męczyć Niutka, naszych uszu i hotelowych gości, postanowiliśmy opuścić przyjęcie i wrócić do domu. Pożegnaliśmy się więc z Nowożeńcami i gośćmi, zapakowaliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Nie ujechaliśmy nawet pięciuset metrów, a wykończony nowymi wrażeniami i ukojony znanym sobie miejscem Niutek zaczął sennie mrużyć powieki. Po kolejnych pięciuset metrach już smacznie spał. A nam było tylko żal, że wszystko nas ominęło... Nawet ciasto...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy