Niech się spełnią wszystkie Wasze życzenia,
te łatwe i te trudne do spełnienia.
Niech się spełnią te duże i te małe,
te mówione głośno lub wcale.
Niech się spełnią wszystkie krok po kroku
w nadchodzącym Nowym Roku

tego Wam życzą
tusieńka, Niutek i M.

Mając zaledwie osiemnaście miesięcy, Niutek pewnie wkroczył w okres buntu dwulatka. Objawy, w postaci nadmiernego marudzenia bez wyraźnego powodu, rzucania się na podłogę w celu wymuszenia na rodzicach tego, czego akurat pożąda i notoryczne domaganie się poświęcania Mu całej uwagi, występują - powiedziałabym - w stopniu umiarkowanym, acz momentami bardzo uciążliwym. Całe szczęście, że te przedstawienia odbywają się w domowym zaciszu, przez co nie jesteśmy narażeni ani na oburzone spojrzenia przechodniów, ani też na ich dobre rady. No i ogólnie jakoś dajemy sobie radę z chimerycznym nastrojem naszego Jedynaka. Chociaż czasem zastanawia mnie jakim cudem sąsiedzi zza ściany wytrzymują te potępieńcze wrzaski, bez chwytania za telefon i wykręcania raz po raz numerów policji i opieki społecznej. Widać mamy bardzo odpornych sąsiadów, a trzeba przyznać, że Niutek parę w płucach ma i potrafi z nich wydobywać dźwięki ofiary żywcem pozbawianej powłok ciała.

I w sumie, to zaczęłam już przywykać do powyższych symptomów i coraz lepiej pohamowywać niutkowe histerie, gdy nagle znienacka pojawił się całkiem nowy symptom - kłopoty ze snem. Początkowo kładłam to na karb niewyrzniętych do tej pory piątek, ale mój Synek szybko wyprowadził mnie z błędu stanowczo domagając się położenia Go w naszym małżeńskim łożu, z którego nie tak dawno został na stałe wyeksmitowany do własnego łóżeczka. Owszem, nie przeczę, trafia do nas nad ranem, gdy przebudzi się, a my czujemy, że przyda nam się jeszcze półgodzinna drzemka. No ale żeby tak od razu?! W porze, kiedy z ogromną chęcią wtulał się w swoją przytulankę, kładł główkę na własnej podusi i bez szemrania zasypiał w ciągu kilku minut? Tego to było za wiele, toteż chcąc pozostać nieugiętą i konsekwentną matką, niewzruszenie wytrzymywałam Jego lamenty - poddając się tylko czasem, bo któż z nas nie popełnia błędów i ma zawsze anielską cierpliwość? Do czasu...

Dokładniej do wczorajszego wieczora, kiedy to podczas kolejnej "łóżkowej" awantury, postanowiłam dać Młodzieży chwilę na samotne przemyślenie swego postępowania i być może dobrowolne wyciszenie się. A że moje nerwy były cieniuteńkie niczym postronki, stwierdziłam, że i mnie przyda się odrobina samotności na uzupełnienie pokładów cierpliwości. Wyszłam więc z dziecięcego pokoju i z zacisza własnej sypialni nasłuchiwałam niutkowej syreny, która w pewnym momencie zrobiła się jakaś taka głośniejsza... Wyszłam więc na przedpokój, by sprawdzić, co się dzieje, a tam zapłakany Niutek maszeruje wprost do naszej sypialni! Uciekł z łóżeczka!!! Jakim cudem? Przecież szczebelki nie były wyjęte... Wzięłam Młodego na ręce i poprowadziłam do Jego pokoju, gdzie jeszcze trochę pomarudził, choć widać było, że już zmęczony i bunt jakby traci na sile, aż w końcu dał za wygraną i usnął.

Nie na długo jednak, bo zrywał mnie z łóżka kilkukrotnie tej nocy, bym poczuwała przy Nim zanim znów odpłynie w objęcia Morfeusza. I znów, do czasu... kiedy to postanowił, że nie ma już ochoty spać samotnie i zdecydowanie woli wpakować się do mojego łóżka. Aby zamanifestować niepodważalność swojej decyzji, przewiesił się przez balustradę łóżeczka, złapał mocno swymi małymi łapkami szczebelki po zewnętrznej stronie, po czym przełożył nogę na zewnątrz, wyślizgując się tym samym ze swego "więzienia". I cóż ja biedna miałam począć? Musiałam Go wziąć do siebie, bo gotów był wyskakiwać z łóżeczka do rana, byle tylko osiągnąć swój cel.

I tylko pytam się - co dalej?... Mam nadzieję, że cały ten bunt zniknie tak samo szybko i niepostrzeżenie, jak się pojawił - czego serdecznie sobie i wszystkim Mamom dwulatków życzę...

Święta przeminęły, jak z bicza strzelił, pozostawiając mi po sobie (prócz tego, co znalazłam pod choinką) dwa dodatkowe kilogramy na mej osiej talii. Ale to tylko świadczy o tym, że wigilijna kolacja i cała reszta świątecznej stawy była przepyszna - dosłownie grzechu obżarstwa warta...

Niestety razem ze świętami dobiegła też końca wizyta moich Dziewczyn i dziś odwieźliśmy je na lotnisko. O tej porze już pewnie wygrzewają się w cieple własnego domu i próbują udobruchać Kota, który z pewnością chodzi obrażony za to, że musiał cały tydzień spędzić pod opieką obcej osoby...

No ale cóż poradzić - wszystko, co dobre, kiedyś się kończy... Na nasze nieszczęście - stanowczo zbyt szybko.

A na pocieszenie została mi tylko Teściowa, która ostatnio coraz częściej doprowadza mnie do szału. Mam nadzieję, że jakoś przeżyję tę jej wizytę i wspólną podróż do Polski, pozostając przy zdrowych zmysłach. Jednak to prawda, że co za dużo to niezdrowo i na własnej skórze przekonuję się, że dwie 3-tygodniowe wizyty Mother-in-love w przeciągu niecałych 3 miesięcy, to stanowczo za wiele...

Małą gwiazdkę przed świętami
Przyjmij proszę z życzeniami
Może spełni się marzenie
Białe Boże Narodzenie
Lub, gdy przyjdzie Ci ochota,
Niech to będzie gwiazdka złota,
Bo gdy spada taka z nieba,
Wtedy zawsze marzyc trzeba
No a jeśli tak się zdarzy,
Że srebrzysta ci się marzy
Możesz także taką zdobyć
I choinkę nią ozdobić
Gwiazda, gwiazdce zamrugała
I choinka lśni już cała
Naszych marzeń jest spełnieniem
Bo jest piękna jak marzenie
A pomarzyć czasem trzeba
Każdy pragnie gwiazdki z nieba.


Najserdeczniejsze życzenia bożonarodzeniowe składają
tusieńka, Niutek oraz M.

Święta już za progiem, a u nas praca wre od kilku dni. Wigilijne potrawy prawie gotowe, jeszcze tylko zupa grzybowa warzy się wesoło, roztaczając wokół swój zniewalający zapach... Sprzątanie też w toku, całe szczęście, że są ze mną moje Dziewczyny, to jakoś te przygotowania idą. Jest też u nas moja Teściowa, ale Jej to się tak jakoś wcale nie spieszy i leniwie robi to, co miała zaplanowane (i wcale się nie zdziwię, jak przez Jej opieszałość kolacja opóźni nam się o jakieś dwie godziny).

A poza tym jeszcze tylko choinka cierpliwie czeka w kąciku, odziana jedynie w roztańczone światełka i gwiazdę, aż zawiesimy na niej te wszystkie przecudne ozdoby, które zbieraliśmy przez cały grudzień. Ale to dopiero jak M. wróci z pracy...

P.S. ŚWIĘTA SĄ BIAŁE!!!

Byliśmy dzisiaj na imprezie charytatywnej organizowanej przez firmę, w której pracuje M. Oczywiście tematem przewodnim były zbliżające się Święta. Na miejscu czekało na nas mnóstwo atrakcji: przejażdżka konnym powozem, robienie świątecznych kartek i pokarmu dla reniferów Świętego Mikołaja (co w praktyce oznaczało zmieszanie płatków owsianych z brokatem, po to, by w Wigilię wysypać tę mieszankę przed domem, aby renifery znalazły w ciemnościach drogę, a Mikołaj zostawił prezenty pod choinką), karmienie renifera i osiołka, wizyta w warsztacie elfów, pieczenie pianek nad ogniem i oczywiście wizyta w domu Świętego Mikołaja.

W trakcie tej wizyty, Pani Mikołajowa poczęstowała wszystkich upieczonymi przez siebie herbatnikami i dodatkowo kubeczkiem grzanego wina dzieci pełnoletnie. Potem jeden z elfów oprowadził nas po mikołajowej chatce, prowadząc do biblioteczki, w której czekała na nas Wróżka z mnóstwem zimowych opowieści. Co jakiś czas do pokoju wpadał elf i wyczytywał imiona kolejnych dzieci, a kiedy odnalazł właściwe, wręczał im małe paczuszki i zabierał je ze sobą do saloniku, w którym, przy pięknie ustrojonej choince, czekał Święty Mikołaj.

Okazuje się, że to naprawdę bardzo sympatyczny staruszek. W dodatku bardzo gadatliwy. Oczywiście pytał czego życzymy sobie pod choinką i chętnie pozował z nami do zdjęć. Najpierw rodzinnie (miałam wtedy możliwość poczuć się zupełnie, jak mała dziewczynka, bo Mikołaj posadził mnie na swym kolanie), a potem już z samym Niutkiem, który o dziwo, nawet nie zaprotestował, kiedy został posadzony na mikołajowym kolanie. Na pamiątkę tej wizyty dostaliśmy rodzinne zdjęcie ze Świętym oprawione w ramkę, które teraz dumnie stoi na naszym kominku.

Po wyjściu od Państwa Mikołajów, poszliśmy jeszcze do zagrody z osiołkiem i renem. Niutek bardzo się ożywił przy zwierzakach - bez skrępowania głaskał kłapoucha po uchu. Zresztą osiołek był bardzo przyjacielski i skory do pieszczot, bo w pewnym momencie wystawił pysk między deskami ogrodzenia i próbował "pocałować" najpierw mnie, a potem Niutka, który śmiał się z tych oślich czułości wniebogłosy. Niestety ren był trochę bardziej zdystansowany i na wszelki wypadek wolał trzymać się na uboczu, nie dając się nawet pogłaskać...

A kiedy już opuszczaliśmy to magiczne miejsce - Ceannanus, które na kilka chwil zamieniło się dla nas w Biegun Północny - z nieba nieśmiało zaczął sypać biały puch... A to znów rozbudziło moją cichą nadzieję...

Kompletnie nieodpowiednią porę sobie wybrałam na to przeklęte odpieluchowywanie! Ostatnio sporo jeździmy i w związku z tym Niutek częściej jest w pieluszce, niż bez niej. Nic dziwnego, że nie może ogarnąć tego, kiedy może siusiać gdzie chce, bez mokrych niespodzianek, a kiedy musi biec do toalety. Sama bym zgłupiała w takim chaosie. Do tego w niedzielę zrzuci nam się na głowę Rodzinka, która przyjeżdża do nas na Święta i będzie jeszcze większy harmider... Tak więc doszłam do wniosku, że nie ma co się wygłupiać i trzeba rzeczoną misję przełożyć na inny termin. Najbliższy możliwy będzie dopiero w połowie marca, bo po nowym roku wybieram się z Niutkiem do Mamy, do Polski, i wrócę tu dopiero na wiosnę. A tam nie będę zaczynać, bo taka gwałtowna zmiana środowiska zapewne też nie przyczyni się do odnoszenia toaletowych sukcesów.

Przyznawszy się niniejszym do sromotnej klęski w powyższym temacie, zamierzam cieszyć się czasem, kiedy to mój Synuś nie jest jeszcze dorosłym facetem, który już potrafi wszystko zrobić sam...

Również niedziela była pełna atrakcji - wybraliśmy się na przejażdżkę Świątecznym ekspresem, by spotkać się ze Świętym Mikołajem.

Przy tej okazji mieliśmy możliwość przyjrzeć się z bliska światowi nauki - fizyki, biologii, mechaniki, geologii - i samodzielnie poeksperymentować z własnym ciałem, siłą ciążenia, czy też aerodynamiką, albowiem impreza odbywała się w centrum edukacyjnym, które organizuje najróżniejsze spotkania i warsztaty, by przybliżyć młodszym i starszym wiele dziedzin wiedzy. Ze wszystkich tych atrakcji Niutkowi najbardziej przypadło do gustu puszczanie bąbelków o najprzeróżniejszych kształtach w wielkiej tubie z bliżej nieokreśloną cieczą, robienie hałasu na instrumentach perkusyjnych, a także kącik dla najmłodszych eksploratorów, gdzie mógł pooglądać książeczki, poukładać drewniane puzzle i pobawić się z rówieśnikami. Mnie natomiast zdecydowanie najbardziej spodobała się maszyna do puszczania kółek z dymu, a także granitowa kula o wadze 400 kilogramów, którą można było obracać w dowolnym kierunku, co nie było proste ze względu na to, że była cała śliska od wody...

Po zwiedzeniu części naukowej i przekąszeniu kanapek, poszliśmy dalej, by odbyć długo wyczekiwaną podróż do chatki Świętego Mikołaja. Ekspres okazał się być maleńką, wyglądającą jak zabawka, kolejką, mieszczącą zaledwie osiem osób na swych dwóch wagonikach. Tak, tak - na wagonikach - bowiem siadało się na nich okrakiem. Zajęliśmy miejsca na przedzie, by mieć lepszy widok, M. pstryknął pamiątkową fotkę, usiadł za nami i pociąg ruszył w bajeczną podróż... Po drodze mijaliśmy niedźwiedzie polarne i pingwiny, a gdzieś spod sufitu zaczął padać śnieg!!! A przynajmniej ja myślałam, że to dzieło jakiejś armatki śnieżnej, ale M. szybko wyprowadził mnie z błędu, mówiąc, że to tylko bardzo drobna piana. Tak, czy inaczej było to bardzo pomysłowe. Potem trafiliśmy do maleńkiej wioski na Biegunie Północnym i mknęliśmy wesoło między chatkami wyglądającymi, jakby były zrobione z piernika, aż w końcu pociąg stanął, a naszym oczom ukazał się Święty Mikołaj siedzący przed domem obok sań po brzegi wypełnionych prezentami. Poszliśmy do niego, by zamienić z nim kilka słów i zrobić pamiątkowe zdjęcie. Na koniec Mikołaj życzył nam wesołych Świąt i pożegnał nas, wręczając Niutkowi specjalną papeterię, na której Malutki miał napisać swoje życzenia odnośnie gwiazdkowych prezentów.

I w ten oto sposób, ta bajeczna i niezwykle magiczna podróż dobiegła końca, a my zmuszeni zostaliśmy stawić czoła szarej, no powiedzmy zielonej, rzeczywistości... Jedno jest pewne, warto było wsiąść do tego ekspresu i, jak za czasów dzieciństwa, jeszcze raz uwierzyć w Świętego Mikołaja...

Jak wcześniej wspominałam, w sobotę wybraliśmy się z M. i Niutkiem na warsztaty muzyczne dla dzieci. Tematem przewodnim zajęć były nadchodzące Święta Bożego Narodzenia, w związku z tym sala była udekorowana kolorowymi światełkami choinkowymi, na ekranie wyświetlały się obrazki o gwiazdkowej tematyce, a grane utwory przepełnione były dźwiękiem dzwoneczków, których tak bardzo brakuje mi w radiu.

Animator prowadzący zajęcia był wręcz rewelacyjny - widać było, że praca z maluchami to dla niego chleb powszedni. Zabawiał małych słuchaczy, włączał ich do wspólnego muzykowania, wręczając coraz to inne instrumenty (niektóre z nich pierwszy raz widziałam na oczy i nawet nie mam pojęcia, jak się nazywają). Oprócz dzieciaków, skutecznie wciągnął do zabawy również dorosłych. I w całym tym ferworze miał tylko jeden problem, którym bynajmniej nie było ogarnięcie gromady rozkrzyczanych brzdąców, a dogadanie się z akompaniatorem, sprawiającym wrażenie, jakby był myślami gdzieś hen daleko, daleko w ciepłych krajach, przez co spóźniał się z wejściami lub grał nie zważając na próby zatrzymania muzyki, jakie usilnie, acz bezskutecznie podejmował prowadzący.

Zabawa była przednia: wspólne muzykowanie, śpiewanie, mnóstwo śmiechu, słuchanie opowieści... To jest właśnie to, co Tygryski lubią najbardziej. I wszystko to trwało nie dłużej niż godzinę! To aż niewiarygodne, zważywszy na to, ile różnych rzeczy udało nam się zrobić przez ten króciuteńki czas. Nawet Niutek świetnie się bawił, mimo że jako najmłodszy uczestnik brał udział tylko w mniej wymagających częściach zajęć, takich jak potrząsanie marakasem, czy też dzwoneczkami.

Tak bardzo spodobały mi się te warsztaty, że chętnie wzięłabym udział w kolejnych. Niestety okazało się, że nie wiadomo kiedy i czy w ogóle następna tego typu impreza się odbędzie, ponieważ organizacja zajmująca się organizowaniem tych spotkań nadal negocjuje warunki najmu z właścicielem lokalu na kolejny rok... Oby się dogadali...

Na Wyspie nastał koniec zimy... Cały śnieg, zalegający na ziemi od ponad tygodnia, stopniał w ciągu jednej nocy. Spod smętnych resztek białego puchu, wygląda szmaragdowozielona, jak na tę część świata przystało, trawa.

Koniec marzeń o białym Bożym Narodzeniu... I jak ja mam się teraz nastrajać świątecznie? Co prawda w tutejszym radio zaczynają wreszcie puszczać moje wytęsknione piosenki z dzwoneczkami, ale co z tego, jak aura za oknem bardziej wskazuje na rychłe nadejście Wielkanocy, a nie Wigilii...

Dobrze, że mamy na weekend zaplanowane dwie całkiem miłe eskapady: w sobotę jedziemy z Niutkiem do Droichead na Banna, na warsztaty muzyczne o wdzięcznej nazwie "Winter Wonderland", a w niedzielę, w Beal Feirste, wybierzemy się na przejażdżkę Christmas Express-em i odwiedzimy wioskę Św. Mikołaja. To z pewnością zrekompensuje mi brak zimy za oknem. Już nie mogę się doczekać tych atrakcji!

Trzy dni temu zaczęłam misję o kryptonimie: "odpieluchowywanie" (w skrócie MO - niezbyt udany ten skrót, ale jak się nie ma, co się lubi...) i chyba całkiem nieźle mi to idzie. Początkowo próbowałam wysadzać Niutka na chybił trafił, ale nie zdało to egzaminu, bo jakimś dziwnym trafem, w większości przypadków pieluszka i tak była już zmoczona, co - szczerze mówiąc - zniechęcało mnie do podejmowania kolejnych wysiłków w celu wyprzedzenia procesów fizjologicznych mego drogiego Dzieciątka. Dlatego też dnia drugiego postanowiłam postawić wszystko na jedną kartę i spróbować "terapii wstrząsowej" - krótko mówiąc zamieniliśmy pieluchę na zwykłe majtki w nadziei, że kilka mokrych wpadek, sprowokuje Niutka do zapobiegania przykrym niespodziankom i skłoni Go do sygnalizowania swoich potrzeb.

I tak oto cały wczorajszy dzień upłynął mi na przebieraniu Młodego i "likwidowaniu szkód". Chociaż ze dwa razy udało Mu się wyprzedzić własny pęcherz. Uznawszy to za sukces i dobrą wróżbę na przyszłość, postanowiłam iść za ciosem i trzymać się raz obranej, bezpieluchowej ścieżki.

Dzień trzeci, zgodnie z moimi przypuszczeniami, okazał się całkiem owocny, albowiem Niutek coraz częściej zdaje sobie sprawę, kiedy musi skorzystać z toalety i prowadzi mnie do niej na tyle wcześnie, że z reguły udaje Mu się uniknąć wpadki. I chociaż zdarzyło się dziś kilka mokrych niespodzianek, to ich liczba była znikoma. Także jesteśmy na całkiem dobrej drodze do "życia bez pieluszki".

A śnieg nadal zalega na szmaragdowych pastwiskach... Istne białe szaleństwo! Przez to (a może raczej dzięki temu) w moim sercu zaczęła tlić się maleńka iskierka nadziei na białe Święta...

Póki co minęły mikołajki - były oczywiście prezenty (nie tradycyjnie rano, ale w okolicach południa, kiedy M. wrócił do domu po nocce), były emocje związane z otwieraniem niutkowego podarku, a także radość z otrzymanych drobiazgów. I tak się jakoś zrobiło mi się świątecznie... A w radio, jak na złość brak piosenek z dzwoneczkami. A szkoda, bo może one by mnie zmobilizowały do przedświątecznych przygotowań...

Właśnie - przygotowania daleko w lesie, motywacji jak na lekarstwo - coś czarno widzę te Święta... A ja wsiąkłam... Trafiłam na świetną stronę z niebanalnymi łamigłówkami i ciężko mi się od nich oderwać... I pewnie nie spocznę, póki wszystkiego nie rozszyfruję...

Coś mi ten post taki zagmatwany wyszedł - zupełnie bez ładu i składu. Wrócę, jak mózg mi ochłonie od tego ciągłego kombinowania i poszukiwania rozwiązań, może wtedy będzie sensowniej...

Tak zimowo... Jak długo tu mieszkam, to jeszcze nie widziałam tyle śniegu, i to zalegającego sobie spokojnie tak długo... Co prawda, to dopiero kilka dni, odkąd spadły pierwsze płatki, ale dwa lata temu po godzinie nie było już po nich śladu. Podobno w zeszłym roku też było biało na w grudniu - nie wiem, bo miałam tę niebywałą przyjemność spędzić Boże Narodzenie w domu, pierwszy raz od dwóch lat.

W tym roku niestety znów Święta tutaj, ale patrząc za okno, coraz bardziej liczę na to, że przynajmniej będą białe... A poza tym, o ile pogoda okaże się na tyle przychylna i nie sparaliżuje ruchu lotniczego, to nie będziemy sami...

Właśnie - Święta - coraz mi do nich tęskniej, do tego wiru przygotowań, zapachu pieczonych ciast, ubierania choinki... Ale póki co, tylko o tym myślę, czyniąc jakieś takie maleńkie przygotowania (głównie w głowie i na papierze), jak np. zeszłoniedzielne pieczenie pierników, czy dzisiejsze malowanie sztucznym śniegiem wzorów na oknach. I tylko za jedno nie chce mi się zabierać - za generalne przedświąteczne porządki... Mogłyby się tu zjawić jakieś dobre duszki, czy elfy i odwalić za mnie tę brudną robotę, tak, by dla mnie pozostała tylko ta najprzyjemniejsza część przygotowań - pichcenie smakołyków i dekorowanie domu.

I zostaje jeszcze menu... Tak nad nim myślę i myślę, i jakoś nie mogę się zebrać, żeby je wreszcie sporządzić robiąc przy okazji listę tego, w co należałoby się zaopatrzyć. Co prawda postanowiłam wprowadzić odrobinę urozmaicenia w naszą tradycję i, jako że Święta spędzamy na Wyspie, przygotować tutejszy tradycyjny Christmas Day dinner, z faszerowanym indykiem, pieczonymi ziemniaczkami, sosem żurawinowym oraz świątecznym puddingiem na deser - mam nadzieję, że wyjdzie mi z tego coś jadalnego... I o ile na przygotowanie indyka od podstaw jestem w stanie się porwać, o tyle pudding będzie ze sklepowej półki, ale o tym sza...

No nic, jak trzeba, to trzeba - idę po kajecik i ołóweczek i będę wymyślać tę wigilijną kolacyję razem ze wszelkimi słodkościami, ciesząc przy tym moje oczy białym puchem, który nieprzerwanie sypie od samiusieńkiego ranka... A po południu znów zasiądę przy kawusi i będę słuchać "Trójkowej" licytacji, wprawiając się przy tym w jeszcze milszy, świąteczniejszy nastój... Może dziś będzie więcej piosenek z dzwoneczkami?...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy