O dziwo zakwasów nie było! W związku z tym postanowiłam, że w tym tygodniu pójdę raz jeszcze... Dodatkową motywacją było dla mnie to, że C. - dziewczyna prowadząca zajęcia - w środę wieczorem przysłała mi (a właściwie wszystkim uczestniczkom - Zumba Chicks, tak nas ładnie nazwała) sms z zaproszeniem na zajęcia. Nie powiem miło mi się zrobiło.

Jak pomyślałam tak zrobiłam - poszłam na zajęcia. Okazało się, że już całkiem nieźle łapię niektóre kroki, z czego jestem niezmiernie dumna, bo jak już wcześniej pisałam moja pamięć ruchowa jest bardzo szczątkowa. Kondycja niezmienna, więc po jakichś trzech utworach miałam już serdecznie dość i wypluwając płuca mniej lub bardziej, udawałam, że intensywnie ćwiczę.

Jednak to moje udawanie chyba było dość owocne, bo dziś rano obudziłam się z zakwasami w łydkach. I muszę się przyznać, że nawet mnie to cieszy, bo oznacza tylko tyle, że moje skostniałe mięśnie zaczęły pracować. Oby tak dalej, to może uda mi się zeszczupleć i wysmuklić sylwetkę...

I bardzo się cieszę, że się zdecydowałam na tę zumbę, bo mimo że na razie to dla mnie morderczy wysiłek, to fajnie spędzam tam czas i choć godzinę tygodniowo mogę nie myśleć o dzieciach i całym tym bałaganie, tylko skupić się na własnej przyjemności. Jak mi tego brakowało... Jest tylko jeden mankament w tym wszystkim - zaczął mi się wypaczać mój niezwykle wysublimowany gust muzyczny - oto mój prywatny zumbowy hit, zapraszam do przesłuchania. Może i wasze mózgi zostaną zainfekowane? Miłego słuchania.

Polubiłam kuchnię, a właściwie gotowanie, bo jeśli chodzi o pomieszczenie, to już od dawna uważam je za serce domu. Do tej pory pichcenie kojarzyło mi się z niezbyt przyjemnym obowiązkiem i bałaganem, który się w trakcie tworzy. Niezbyt przyjemnym obowiązkiem, bo M. jest strasznie wybredny jeśli chodzi o jedzenie (czasem mam wrażenie, że mógłby w kółko zajadać schabowe, karkówką, kurczaka i jajka sadzone - aż do znudzenia), broń Boże ryby, czy zupy - o bardziej wymyślnych potrawach nie wspominając. Z kolei Niutek stoi na bakier z zupami.

I tak miotałam się jak wściekła szukając coraz to nowych przepisów na kurczaka, żeby choć odrobinę urozmaicić nasz jadłospis, w głębi duszy tęskniąc do kolorowej kuchni południowoeuropejskiej. I im częściej oglądałam zdjęcia potraw z basenu Morza Śródziemnego, tym bardziej czułam, że byłby to mój kulinarny raj. Ale cóż zrobić, kiedy mój szanowny małżonek nic z tego (no może za wyjątkiem pizzy i spaghetti) do ust by nie włożył, a Syn mój idąc za przykładem Ojca swego również nosem by kręcił i tylko dłubał w talerzu. No przecież nie będę gotować dwóch różnych obiadów!

Aż w końcu w M. coś pękło, zlitował się nade mną chłopina i z nadejściem Nowego Roku dał mi swoje błogosławieństwo na gotowanie tego, na co mi tylko przyjdzie ochota! I w ten sposób złapałam wiatr w żagle i chętnie przeglądam wszelakie książki kucharskie i blogi kulinarne w poszukiwaniu przepisów i inspiracji, z których to mogłabym zbudować menu na nadchodzący tydzień. Dodatkowo zarządziłam, że środa będzie dniem zupy i podaję wtedy kremy z przeróżnych warzyw, koniecznie z grzankami, bo w innej postaci w ogóle by nie przeszły. I postawiłam na zdecydowanie więcej ryb i warzyw. I co? Okazuje się, że nowy sposób odżywiania nie dość, że nie jest trujący, to nawet jest całkiem smaczny - w opinii moich kochanych Smakoszy. Więc teraz jedynym moim ograniczeniem jest chwilowa niemożność spożywania niektórych pokarmów ze względu na karmienie piersią. Nareszcie.

I właściwie to mogłabym się tak rozpływać w zachwytach i rozkoszować nowo zdobywanymi umiejętnościami, gdyby nie to, że ów umiłowana przeze mnie kuchnia zdaje się zupełnie nie odwzajemniać moich uczuć. Mogłabym wręcz stwierdzić, że zapałała do mnie nienawiścią i żądzą zemsty - tylko za co?

Czemu tak twierdzę? Otóż we wtorek zdekompletowałam sobie zastawę stołową, pomniejszając liczbę talerzy głębokich z 8 do 6, kiedy to próbowałam wyjąć stojący pod nimi półmisek i wszystko runęło w dół roztrzaskując się w drobny mak. We środę zaś, oblałam sobie dłoń wrzącą zupą i dość długą chwilę zajęło mi zdecydowanie co będzie lepszym sposobem na usunięcie szkód - przetarcie ręcznikiem, czy może spłukanie zimną wodą. Dziś jedynie wylałam odrobinę soku podczas obiadu, ale to tylko dlatego, że wykazałam się sporym refleksem (zupełnie nieoczekiwanym, biorąc pod uwagę moją leniwą osobę) i w porę uchwyciłam szklankę, ratując ją przed spotkaniem trzeciego stopnia ze stołowym blatem. Oczywiście najpierw, w swej niezgrabności, sama tę szklankę potrąciłam...

Aż boję się jutro wejść do kuchni...

Zasiedziałam się przez te trzy lata w domu. Oj, zasiedziałam. I z tego zasiedzenia przychodzą mi do głowy niesamowicie głupie pomysły. Jak na przykład ten, żeby się zapisać na jakieś zajęcia gimnastyczne, żeby mi pupa całkiem do kanapy nie przyrosła. No i może sam w sobie pomysł nie byłby zły, bo i do ludzi wyjdę, i się trochę poruszam, i zadbam o siebie - gdyby nie jeden maleńki szczegół. Otóż, po całym tym leżeniu i pachnieniu, wymyśliłam sobie, że zapiszę się na Zumbę! Nie na yogę, tai chi czy inne spokojne ćwiczenia, tylko na żywioł. Oszalałam chyba, no ale cóż robić - chciałam, to poszłam.

Dziś po raz pierwszy. I gdyby nie to, że mimo wszelkich mankamentów stojących zarówno po mojej stronie, jak i po stronie samego programu, podobało mi się, to pewnie moja noga nigdy więcej by już tam nie postała. No przyznaję, było fajnie. Ciężko i upiornie męcząco, ale fajnie. Co prawda przez większą część zajęć czułam się jak totalna kretynka (i pewnie na taką wyglądałam), no ale w końcu były to moje pierwsze podrygi, więc muszę dać sobie odrobinę czasu na oswojenie się z ruchem, krokami i chyba przede wszystkim muzyką, bo repertuar z podkładu raczej do moich ulubionych nie należy. A czemu czułam się jak kretynka? A bo jestem sztywna, jak kłoda i mam ogromne trudności z zapamiętaniem (o wykonaniu już nie wspominając) nawet najprostszej sekwencji kroków. Jednym słowem - tancerka ze mnie marna, a że Zumba w bardzo dużym stopniu jednak na podrygiwaniu w rytm muzyki się opiera, no to widok był niezbyt ciekawy. Pomijam już fakt, że ciągle ćwiczyłam pod prąd.

W każdym razie umęczona i sponiewierana tymi 45 minutami ekstremalnego, jak na moją kondycję treningu, wróciłam do domu z jednym tylko marzeniem - po kąpieli wskoczyć do łóżeczka i nie wychodzić z niego póki zakwasy mi nie przejdą, czyli co najmniej przez następny tydzień...

Nowe marzenia, pomysły i plany. Począwszy od tych bardzo przyziemnych, jak stracenie kilku nadprogramowych kilogramów, których to nabawiłam się w czasie ciąży oraz przez grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu w trakcie Bożego Narodzenia, poprzez te które uwzględniają zadbanie o własną sferę psycho-intelektualną, aż po te, których owoce - przy pomyślnych wiatrach - zbierać będziemy za jakieś 3 lata. Trochę długo, ale naprawdę cierpliwość w tym wypadku baaardzo nam się opłaci.

Rozliczenie z poprzednim rokiem wyszło mi niezbyt korzystnie. Stanowczo za dużo w nim było nerwów, utraty cierpliwości i nieuzasadnionego lenistwa. Dlatego na dobry początek nowego postanawiam sobie nie spinać się tak i wrzucić na luz, bo przecież nie wszystko musi być na tip-top. Byle nie dać sobie wejść na głowę... Poza tym mam kilka ważnych rzeczy, których koniecznie muszę się w tym roku nauczyć (niektóre, zwłaszcza ta najistotniejsza, spędzają mi sen z powiek), więc wypowiadam walkę nudzie i zasiedzeniu.

Do tego 2012 rok nieuchronnie niesie ze sobą spore zmiany. Niektóre mogą okazać się całkiem przyjemne - na przykład to, że pozbędziemy się naszego rozklapciałego rzęcha i zmienimy go na nowszy i, mam nadzieję, wygodniejszy model. Ale z niektórymi może mi się być trudno oswoić, jak na przykład z tym, że Niutek od września najprawdopodobniej pójdzie do przedszkola. Najprawdopodobniej, bo na decyzję o przyjęciu musimy czekać do marca. I wydaje się, że jest sporo czasu, by oswoić się z myślą o wypuszczeniu Go spod swoich opiekuńczych skrzydeł, ale ten czas tak szybko mi ostatnio umyka, że nie mam tej pewności, że zdążę...

Poza tym na ten rok przypadają moje ostatnie 20. urodziny, co dodatkowo napełnia mnie jakąś taką bliżej nieokreśloną nostalgią, poczuciem niespełnienia i tego, że życie, z moim błogosławieństwem (o ironio!), przecieka mi między palcami. Zaczynam mieć dość tej stagnacji. Muszę, po prostu MUSZĘ wykrzesać z siebie trochę energii i zrobić przed 30. coś z czego będę dumna. Mam na to jakieś 606 dni i szczerą wiarę w to, że uda mi się tego dokonać.

I na koniec jeszcze jedna gorzka obserwacja - jestem nudziarą. I to potworną. Co prawda nie rozreklamowuję mojego pisadła gdzie się da, ale miałam cichą nadzieję na to, że jakimś cudem (czytaj - pocztą pantoflową, czy też przy pomocy innych magicznych mocy) mój blog znajdzie sobie grono wiernych odbiorców, którzy wyrażą słowami swoją aprobatę (bądź też dezaprobatę) dla moich nędznych wypocin. A tu co? Nic! No prawie nic... Przez ponad dwa lata pisania zebrało się kilka osób, które tu zaglądają (po słowach wyszukiwanych w Wujku Google mam wrażenie, że przez pomyłkę) i raptem trzy komentarze (dzięki Paaula). Kariery poczytnej pisarki raczej mi to nie wróży. A szkoda, bo bardzo lubię pisać. Tak, czy inaczej blogowania nie zarzucę, nawet jeśli stukam w tę klawiaturę tylko dla siebie. A co mi tam!

No to pora spać, bo jutro znów zbudzi mnie wrzaskiem moja Dzieciarnia i wypadałoby mieć odrobinę siły na wspólne harce. I wypoczęty umysł, by się nie pomylić w odliczaniu dni, które dzielą nas od wyjazdu do Polski! Niestety wiąże się to z bliżej nieokreślonym czasem bez M., ale z drugiej strony spotkam się z dawno niewidzianą Rodzinką i trochę sobie odpocznę od tych moich Urwisów, którymi Babcie i Ciocia na pewno z przyjemnością się zajmą...

Dobrej nocy.

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy