Jutro lecimy do domu na Święta!!! Będziemy tam całe dwa tygodnie!!! Już nie mogę się doczekać - tak dawno nie spędzałam Bożego Narodzenia z całą Rodziną...

Walizki już mamy prawie spakowane, zostało tylko kilka drobiazgów, które trzeba będzie wrzucić jutro rano. A potem dwugodzinna podróż na lotnisko, czekanie na samolot, trzygodzinny lot, godzina drogi do naszego rodzinnego miasta i wielka radość!

A póki co ogromny niepokój... Jak to będzie z Niutkiem - nie dość, że cały dzień w podróży, to jeszcze pierwszy raz samolotem. Miejmy nadzieję, że dobrze to zniesie i zamiast płakać, prześpi większość drogi.

Eh, jak bardzo chciałabym mieć ten jutrzejszy dzień już za sobą...

Niutek zaczął mi ostatnio pełzać. Najpierw na łóżku, wspak, jak mały raczek, a od dwóch dni trenuje na macie i podłodze.

Wygląda przekomicznie - podnosi wysoko kuperek, opiera się na łokciach i... zanim ruszy kładzie głowę na piąstkach odpychając się z całej siły stopami od podłogi. Trzeba przyznać, że się przesuwa - odrobinę w przód, albo w tył.

Czasem pewnie wspiera się na piąstkach, mężnie unosi głowę do góry, kołysze się we wszystkie strony. A gdy z nadzieją na sukces zachęcam Go do ruszenia z miejsca, On patrzy na mnie uważnie, wyszczerza w uśmiechu swoje bezzębne dziąsła i... pada, jak długi na podłogę.

Wydaje mi się, że Niutkowi potrzeba tylko chwili na dopracowanie odpowiedniej techniki i będziemy mieć w domu wszędobylskiego pełzaka.

A może potrzebuje jakiegoś silnego bodźca, który zdopinguje Niutka, do raczkowania? Jeśli tak, to myślę, że świąteczna choinka - pełna ozdób i mieniąca się feerią barw... A wtedy - klękajcie narody! - oto Niutek ruszył na podbój świata

Po ponad dwóch latach mieszkania w tej małej mieścinie, myślałam, że znam ja na wylot. Okazało się, że bardzo się myliłam.

Wczoraj M. wyszedł z Niutkiem na spacer, a gdy wrócił zaczął mi opowiadać na jakie fajne miejsce trafił. Takie bardzo spacerowe, których tu niestety bardzo brak. Okazało się, że za pałacem znajdują się ogrody dostępne dla spacerowiczów. Nie miałam o nich pojęcia, mimo że spędzam w tamtych stronach sporo czasu, bo jest tam taki świetny małpi gaj - z dala od zgiełku ulic, otoczony drzewami - miejsce, w którym naprawdę można odpocząć... Dlatego, kiedy M. opowiedział mi o ogrodach pałacowych, byłam bardzo zdziwiona - jakim cudem, nigdy ich nie zauważyłam? Postanowiłam na własne oczy zobaczyć te cuda, które opisał mi M., najszybciej jak to będzie możliwe.

Dziś pogoda okazała się dla mnie przychylna i, zamiast deszczem, uraczyła mnie słońcem. Mogłam wcielić swój plan w życie. Przed obiadem, ubrałam Niutka i siebie, i wyruszyliśmy zbadać teren.

Na miejscu okazało się, że M. znalazł naprawdę urokliwe miejsce - dużo zieleni, żwirowane alejki, stoliki do gry w szachy... Było tam też coś w rodzaju ogródka w stylu japońskim z kilkoma niewielkimi, połączonymi ze sobą akwenami, mostkiem, poidłem dla ptaków, niewielką fontanną i metalową rzeźbą kwiatu, na którym przysiadła ważka. Spodobało mi się to wszystko do tego stopnia, że starannie obfotografowałam, niemalże każdy szczegół. I zaczęłam żałować, że zbliża się zima, a nie na przykład wiosna. Jakże miło byłoby posiedzieć w tych ogrodach sensorycznych dłużej (bo tym okazał się być ów japoński ogródek), powygrzewać się w ciepłym słońcu, posłuchać szumu wody... Eh, byle do wiosny...

Potem poszłam dalej, zgodnie ze wskazówkami, których udzielił mi M. i dotarłam do niewielkiego wzgórza, w którym były wmurowane wielkie czerwone drzwi. Nagle poczułam się, jakby ktoś przeniósł mnie do tolkienowskiego Shire. Zaczęłam się rozglądać wkoło w poszukiwaniu jakichś hobbitów, ale jedyną istotą, którą można by uznać za przedstawiciela tej baśniowej rasy, był Niutek, smacznie drzemiący w swoim wózku... Spojrzałam na tę jego słodką twarzyczkę i otrząsnęłam się z tego zamarzenia. Spojrzałam na zegarek i okazało się, że czas najwyższy wracać do domu.

Ciekawe, czy są tu jeszcze jakieś inne sekrety, które warto odkryć?

Nastał grudzień. Niedługo Święta - pierwszy raz od dwóch lat spędzę je w domu z całą Rodziną. Tak bardzo za tym tęskniłam w poprzednich latach...

A teraz? Jakoś w ogóle mnie nie cieszy myśl, że już za kilka dni wsiądę na pokład samolotu, by znów znaleźć się w domu.

Grudzień tu taki ciepły, szary, deszczowy i mglisty... Bardziej to przypomina fatalną, smętną późnojesienną pogodę, niż zimę. I to sprawia, że mam jakiś taki depresyjno-gniewny nastrój. Błąkam się z kąta w kąt, nic mi się nie chce... I tylko ciskam się o byle co, posykując na Niutka, wrzeszcząc i obrażając się na M. Nie mają ze mną lekko - taka się we mnie wredota obudziła... Aż się za to wszystko sama na siebie wściekam! Najgorsze, że jakoś nie mogę wygrzebać się z tej chandry... A Chłopaków mi żal...

Mam nadzieję, że chociaż Święta będą białe i naprawdę rodzinne - może to sprawi, że zły humor pójdzie sobie precz.

I wreszcie, po pięciu tygodniach oczekiwania, nadszedł czas na pieczenie pierniczków. Niecierpliwie wyglądałam wieczora, kiedy Niutek pójdzie spać, a my będziemy mogli wziąć się do wałkowania, wykrawania ciasteczek i rozkoszowania się piernikowym aromatem wypełniającym kuchnię.

Razem z wieczorem nadeszło również małe rozczarowanie... Niutek ani myślał spać. Czyżby wiedział, co się święci i nie chciał, żeby ominęła Go najlepsza zabawa? W każdym razie co chwilę budził się z płaczem, a ja kursowałam między kuchnią a sypialnią, bardziej przeszkadzając M., niż pomagając. W końcu dałam ze wygraną i wzięłam Niutka ze sobą do kuchni, włożyłam do leżaczka i czekałam, aż znudzi się i zrobi senny. A w międzyczasie dołączyłam do walki M. z piernikowym ciastem.

Wkrótce cały dom pachniał ciasteczkami, a Niutek robił się coraz bardziej marudny, więc znów opuściłam M., żeby skłonić Bąbelka do spania. Kołysałam go w leżaczku chyba z pół godziny, zanim wreszcie zasnął. A kiedy to wreszcie nastąpiło odetchnęliśmy z ulgą, bo mogliśmy się poświęcić tylko pierniczkom, które coraz bardziej kusiły nas zapachem.

Po dwóch godzinach żmudnej pracy, zaczęło nam się wydawać, że ciasta w ogóle nie ubywa, a nas czeka wałkowanie, wykrawanie i pieczenie do samego rana... Na szczęście uwinęliśmy się z tym do północy. A byliśmy tym tak umęczeni, że zasnęliśmy zaraz po położeniu się do łóżka.

I byłby to całkiem udany, świątecznie nastrajający wieczór, gdyby nie rozkrzyczany Niutek... Chociaż, gdy już wreszcie zasnął, było bosko: piekliśmy razem pierniczki i patrzyliśmy na tego maleńkiego, śpiącego Aniołeczka z myślą, że już za rok, góra dwa, wciągniemy Go we wspólną rodzinną przygodę...

Dziś byliśmy na ślubie Teścia. Ślub był o nieludzki wczesnej porze, o 11.00. To nieludzko wcześnie ze względu na to, że musieliśmy wstać o 6.00, żeby dojechać na miejsce.

Gdy wreszcie, po niemiłosiernie długim staniu w korkach i równie długim oczekiwaniu na ceremonię, wreszcie się zaczęło, do akcji wkroczył Niutek. Wydarł się tak głośno, że musieliśmy wyjść z Nim na korytarz, gdzie próbowaliśmy Go udobruchać i przywrócić uśmiech na Jego twarzy. Niestety nasze błazenady na nic się zdały, bo Niutek płakał coraz głośniej, aż urzędnik zamknął drzwi do sali, żeby móc w spokoju poprowadzić ceremonię zaślubin. No i ominęło nas...

Potem przenieśliśmy się do hotelu, w którym Państwo Młodzi urządzili poczęstunek dla zaproszonych gości. Aby nie było kolejnego koncertu, udaliśmy się do apartamentu Nowożeńców celem nakarmienia i przewinięcia naszego Pierworodnego. Nasycony i suchy Niutek zaczął z upodobaniem wędrować po łóżku, radośnie gaworząc, doszliśmy więc do wniosku, że możemy spokojnie dołączyć do reszty i trochę pobiesiadować przed drogą powrotną.

Jak żeśmy się pomylili! Niutek, na widok zgromadzonych w sali obcych, znowu podniósł krzyk. Nie pomogło kołysanie w wózku, nie pomogło utulenie w ramionach... Nawet opuszczenie pomieszczenia nie przyniosło spodziewanego efektu.

Nie chcąc dalej męczyć Niutka, naszych uszu i hotelowych gości, postanowiliśmy opuścić przyjęcie i wrócić do domu. Pożegnaliśmy się więc z Nowożeńcami i gośćmi, zapakowaliśmy do samochodu i ruszyliśmy w drogę. Nie ujechaliśmy nawet pięciuset metrów, a wykończony nowymi wrażeniami i ukojony znanym sobie miejscem Niutek zaczął sennie mrużyć powieki. Po kolejnych pięciuset metrach już smacznie spał. A nam było tylko żal, że wszystko nas ominęło... Nawet ciasto...

Jest wieczór. Siedzę sobie wygodnie na kanapie, aż tu nagle słyszę stukot końskich kopyt. Wyglądam przez okno, a tam jedzie czerwony wóz, zaprzężony w dwa białe konie, a na nim siedzi nie kto inny tylko Święty Mikołaj - w swym czerwonym kubraczku, z białą brodą i macha radośnie do przechodzących obok ludzi. To chyba niezaprzeczalny znak, że Święta nadchodzą...

A w Trójce zaczęła się dziś akcja "Idą Święta". Uwielbiam ją. Cały rok czekam na te cztery piątkowe licytacje, na premierę kolejnego "Karpia"...

Jeszcze chwila i zacznie się grudzień, i powoli będzie można wprowadzać się w świąteczny nastrój - słuchać piosenek z dzwoneczkami, piec pierniki (ciasto na nie ciągle dojrzewa w lodówce), kupować i pakować prezenty...

Byle do Mikołajek, bo potem to już z górki...

A w tym roku Święta są wyjątkowe - to będzie pierwsza Gwiazdka z Niutkiem po tej stronie brzucha! Już nie mogę się doczekać Jego reakcji na widok pachnącej lasem, migającej feerią barw choinki...

P.s. Nigdy wcześniej Mikołaj nie przejeżdżał tuż pod moimi oknami... Może to znak, że w tym roku dostanę duuużo prezentów?

Czas pędzi nieubłaganie, Niutek dorasta... I w związku z tym postanowiłam, że czas urozmaicić Jego menu.

Na pierwszy ogień poszedł kleik ryżowy. Pierwsza łyżeczka: hmmm, co jest? Mleko, czy nie mleko? - Niutek zrobił minę, jakby miał wszystko wypluć. Ale po chwili namysłu, postanowił dogłębniej zbadać dziwną substancję, którą z takim zapałem zbierałam z Jego brody i ponownie umieszczałam w Jego buzi. Z każdą kolejną łyżeczką, Niutek coraz chętniej otwierał buzię, mimo że jego mina zdradzała, iż nadal nie jest zbyt ufny co do zawartości owej łyżeczki i właściwie, to nawet nie za bardzo wie, czy ta papka mu smakuje... No ale jadł. A pod koniec tak mu się ta zabawa spodobała, że stwierdził, że sam chciałby spróbować i wyrywał mi łyżeczkę z dłoni, i pchał ją sobie do buzi.

Pierwsza próba uwieńczona sukcesem!

Dziś była próba numer trzy - nowa kaszka. Początek jak zwykle niepewny: oho, smakuje jakoś inaczej... - chwila memłania kaszki w buzi i wyraz twarzy Niutka mówił już: pycha! Potem to już nie tylko wyraz twarzy zdradzał Jego upodobanie do nowego smaku - Niutek cały się trząsł na widok pełnej łyżeczki, a jak była pusta, to pokrzykiwał na mnie, żebym się pospieszyła z tym napełnianiem. Jakie to były cudowne chwile... Ale najbezcenniejsza była ta, w której Niutek, przyzwyczajony do otrzymywania płynnego pokarmu prosto z matczynej piersi, poszukując sposobu jedzenia odpowiedniejszego do konsystencji nowego jadła, dmuchnął w łyżeczkę. Oczywiście kleik rozbryznął się po Jego twarzy, na której wymalowało się tak wielkie zdziwienie, że M. chwycił za aparat, by je uwiecznić. Ale nawet ta wpadka nie zniechęciła Niutka, który już po chwili, z apetytem pałaszował dalej.

Ciekawe, czy dalsze urozmaicanie Niutkowej diety będzie szło równie przyjemnie?

I dlatego dopadła mnie jesienna chandra... Nic mi się nie chce, złoszczę się bez powodu i ryczę, jak bóbr.

Ech, siadłabym tak sobie przed kominkiem z lampką grzanego wina w jednej ręce i dobrą książką w drugiej, a w tle grałaby jakaś nastrojowa muzyczka... A tu ani kominka, ani dobrej książki, o winku jeszcze długo będę tylko marzyć, a muzyka pewnie zamiast ukoić - wywołałaby wartki potok łez na mojej twarzy. I nawet do M. się nie mogę przytulić, bo wraca dopiero jutro wieczorem...

A do tego wszystkiego napisałam wczoraj bardzo fajną notkę, długą i mi ją wcięło! No i już nie chciało mi się stukać drugi raz po klawiszach - zresztą i tak nie wyszłaby taka fajna, jak tamta...

No to sobie ponarzekałam. A teraz powlokę się nóżka za nóżką do łóżka, które sama będę musiała sobie ogrzać...

Wczoraj wpadłam na pomysł, by zacząć się edukować. I w tym celu przejrzałam listę kursów wieczorowych tutejszego college'u. Znalazłam coś w sam raz dla siebie - zajęcia dotyczące dzieci autystycznych, niepełnosprawnych i ze specyficznymi problemami w uczeniu się. No i wszystko byłoby w porządku, gdyby nie...

Po pierwsze zajęcia odbywają się w języku angielskim. Język niby obcy mi nie jest, ale czy znam go na tyle, by uczestniczyć w wykładach w nim prowadzonych, pisać zaliczenia, zdawać egzminy?

Po drugie nie wiem, jak poradziłabym sobie wśród ludzi. Już tak dawno nie miałam kontaktu z większą ilością osób... Odkąd zaszłam w ciążę, siedzę w domku i moim jedynym kontaktem ze światem jest internet (nie liczę tu oczywiście spotkań ze znajomymi, wizyt lekarskich, itp.). To już trzynaście miesięcy (ale ten czas ucieka, swoją drogą)... W każdym bądź razie, czy ja będę się potrafiła odnaleźć w grupie szkolnej? W dodatku złożonej w większości z ludzi innej, niż moja, narodowości i młodszych ode mnie? Eh, ja to tu chyba już zupełnie zdziczałam...

No i wreszcie po trzecie, i chyba najważniejsze - czy ja będę potrafiła oderwać się na te parę godzin od Niutka?

M. bardzo mnie na te kursy namawia i ja właściwie sama myślę, że to całkiem niezły pomysł. W końcu kiedyś będę musiała wrócić do pracy zawodowej, a na rynku pracy każda dodatkowa umiejętność jest na wagę złota.

Ostatnio znajome Mamuśki namówiły mnie na wspólne zrzucanie pociążowych kilogramów. Wymyśliły, że w tym celu każda w swoim zaciszu domowym będzie uskuteczniała aerobiczną szóstkę Weidera. Ja, żeby nie czuć się samotnie i mieć namacalne wsparcie w tym trudzie, namówiłam M. na wspólne treningi.

I tak oto od tygodnia wspólnie wylewamy pot, by osiągnąć wymarzone sylwetki. Ale ciężko jest, oj ciężko... Dają o sobie znać te wszystkie lata fizycznej stagnacji. Tak, czy inaczej ćwiczymy - codziennie... A ja nienawidzę ćwiczeń... Ale czego się nie robi, by znów poczuć się pięknie i atrakcyjnie.

Dziś rano Niutek po raz pierwszy przekręcił się z brzuszka na plecy. Niestety nie obyło się bez ofiar, bo okazało się, że mata edukacyjna jest za mała na takie akrobacje i Niutek wypadł z niej i uderzył głową o podłogę... Na szczęście nie mocno, chociaż bez kilku łez się nie obyło. Chyba trzeba będzie zainwestować w jakiś większy dywanik, skoro Niutek robi się coraz bardziej mobilny...

Natomiast wieczorem, gdy myślałam, że mój Synek już niczym mnie dziś nie zaskoczy, On oczywiście dokonał tego cudu. Zostawiłam Go na chwilę w łóżeczku, wracam a Niutek leży na brzuszku (co już mu się nie raz udało zrobić) i do tego z głową w nogach łóżeczka. Pierwszy raz obrócił się w łóżeczku o 180 stopni!!! Do tej pory jego zapędy były hamowane przez karuzelę, pod którą utykał główką, albo przez jego własne nóżki, które zaplątywały się między szczebelkami...

Ach, ile radości przynoszą mi każdego dnia wygibasy tego mojego małego rozrabiaki...

Ciężko w tym dniu być tysiące kilometrów od rodzinnego domu i nie mieć okazji odwiedzić najbliższych w miejscach ich wiecznego spoczynku, zapalić na ich grobach zniczy... Niby wspominać i modlić się za najbliższych można wszędzie, ale jakoś tak dziwnie pusto mi w sercu bez spotkania z rodziną i wspólnej pielgrzymki na cmentarz. Z dala od grobów, trudniej się skupić...

Dopiero co jesień zaczyna ścielić świat złotymi liśćmi i ozdabiać go klejnotami z kropel deszczu, a na sklepowych półkach już szczerzą zęby w uśmiechu zastępy Mikołajów, chórem śpiewają "Merry Christmas" stada reniferów, zielenią się choinki, a lampki migocą feerią barw...

Jak ja niecierpię tego "świątecznego" okresu ciągnącego się w nieskończoność od połowy października do końca stycznia, albo i dłużej.

Jednak w tym roku i ja wybiegnę Świętom naprzeciw, i przygotuję się do nich już teraz. Nie, nie będę kupować ozdób choinkowych, światełek, elfów i całej reszty marketingowych gadżetów. Postanowiłam upiec na Boże Narodzenie pierniki. Takie z prawdziwego zdarzenia, co to najpierw muszą leżakować przed pieczeniem, a potem skruszeć przed zjedzeniem. I to właśnie jest naprawdę ostatni dzwonek, żeby te pierniczki zacząć robić. Ponieważ wyrobione ciasto musi leżakować w lodówce 5 tygodni, to po upieczeniu zostaną dwa tygodnie na to, żeby pierniczki zmiękły i nie połamały nam zębów.

Tak więc znalazłam już odpowiedni przepis, jutro nabędę potrzebne mi składniki, a w niedzielę zrobię ciasto. I tak będzie sobie ono siedziało w lodówce, aż do 6. grudnia. A Mikołajki, to już jest świetny czas na to, by poczuć (dosłownie i w przenośni) zbliżającą się Gwiazdkę. Ach, już jestem tym podekscytowana i nie mogę się doczekać tego słodko-korzennego zapachu unoszącego się w całym domu, oznajmiającego, że Święta już tuż tuż...

I żal mi troszeczkę, że Niutek ma dopiero 4. miesiące, bo na pewno miałby frajdę przy wykrawaniu ciasta i dekorowaniu ciasteczek. No ale nic straconego - może to wypiekanie pierników stanie się tradycją w naszej rodzince i Malutki jeszcze będzie miał okazję rozwijać swój talent kulinarno-malarski.

A póki co, to trzeba ciasto zagnieść i dopilnować, by go za dużo nie ubyło podczas tego leżakowania...

Kiedy zaszłam w ciąże postanowiłam sobie, że będę chustową mamą. Właściwie to postanowienie powzięłam wcześniej, kiedy to z M. rozmawialiśmy o dzieciach jeszcze w dość niezobowiązujący sposób. Właściwie, to On natchnął mnie do tego, by dzieci nosić, a nie wozić - po prostu uparł się, że sprawi sobie na okoliczność narodzin potomka nosidełko.

Uznałam pomysł za całkiem fajny i zaczęłam szukać w necie czegoś na temat noszenia dzieci. Natrafiłam na mnóstwo różnych nosideł, w tym i na chusty, w których się zakochałam. I wtedy postanowiłam, że to będzie główny środek lokomocji spacerowej moich dzieciaków na samym początku ich życia.

Kiedy dowiedziałam się, że noszę pod sercem Niutka, od razu dokonałam zakupu dwóch chust - poucha oraz tkanej. Pouch okazał się niewypałem, jako że Niutek okazał się być poważnych rozmiarów facetem i najnormalniej w świecie nie mieścił się w kieszonce w pozycji horyzontalno-fasolkowej. Pouch został więc schowany głęboko na dnie szafy i czeka na lepsze czasy, aż Niutek zacznie siedzieć i będzie mógł korzystać z jego dobrodziejstw w innym położeniu. Chusta tkana okazała się zbyt wymagająca, by mogła zostać w prosty i szybki sposób okiełznana przez moje wrodzone lenistwo, więc wykorzystana była zaledwie kilka razy, wtedy kiedy M. był w pobliżu i pomagał nam się w nią motać.

Żal mi cały czas, że się tak szybko z tym noszeniem poddałam, a z drugiej strony okręcać się sześciometrowym kawałem materiału naprawdę stanowi nie lada wyzwanie dla leniuszka, jaki się we mnie zadomowił... Ale chyba odkryłam złoty środek - nosidło Mei Tai. Spotkałam się z nim już wcześniej, ale jakoś przez to zauroczenie bogactwem chustowego świata, nie zwróciłam na nie uwagi... Mam nadzieję, że dzięki MT będę w końcu mogła cieszyć się jeszcze większą bliskością z Niutkiem, nawet na spacerach.

Teraz nie pozostaje mi nic, jak zrobić odpowiedni zakup i cieszyć się noszeniem tego mojego małego, słodkiego Ciężaru...

Właśnie wychodziłam z Niutkiem na spacer tego feralnego dnia, kiedy dostałam wiadomość, że mam się modlić, bo to jej ostatnia szansa. Poszłam więc do katedry. Zapaliłam światełko wotywne i zaczęłam modlić się do Matki, żeby ocaliła tę Maleńką... A potem uniosłam głowę, aby spojrzeć na światełko i okazało się, że już się nie świeci...

Wierzę w symbolikę znaków, więc zaczęłam się zastanawiać, co to może oznaczać. Czy moje modły zostały wysłuchane? A może Maleńka właśnie odeszła z tego świata? Podskórnie przeczuwałam najgorsze. Chciałam jak najdłużej łudzić się, że może to tylko żarówka się przepaliła, więc podeszłam do światełka i jeszcze raz nacisnęłam przycisk - lampka zapłonęła, a moje serce przepełnił jeszcze większy niepokój. Czy Bóg w ogóle słucha modlitw takich grzesznic, jak ja?...

Gdy wróciłam do domu, nie było żadnych wieści o stanie Maleńkiej. Zajęłam się więc tym, co miałam do zrobienia - nakarmieniem i ululaniem do snu Niutka. Kiedy ponownie usiadłam przed komputerem, przyszła wiadomość - Maleńka przegrała walkę...

I cały mój świat przepełnił smutek i gorycz, i żal - dlaczego takie maleńkie dziecko musiało odejść, zanim tak naprawdę zaczęło żyć?

Pomyślałam o Niutku - jak to dobrze, że jest przy mnie. Że jest zdrowy. Wyobraziłam sobie jakie moje życie byłoby zimne i puste, gdyby Go w nim zabrakło...

Maleńka dziewczynka odeszła przedwczoraj... Miała zaledwie cztery miesiące...



Już spadają córeczko kasztany
I wieczory chłodniejsze córeczko
I już wrzosów w lesie dywany
Już córeczko dni coraz krótsze
Już córeczko smutnieją drzewa
I ja razem z jesienią córeczko
we łzach nowych do Ciebie śpiewam
I ja razem z jesienią przemijam
Coraz krótsza do Ciebie droga
Jednak wstaję codziennie córeczko
I podnoszę się co dnia od nowa
Już kasztany na ziemi córeczko
I niedługo koniec jesieni
Dni za dniami tak szybko mijają
Tylko miłość w jesieni się mieni
Nasza miłość co nie zanika
i nie mija jak pora roku,
nasza miłość córeczko kochana
Nasza miłość, nadzieja, nasz spokój...
(Halina Surmacz)

Niutek chciał dziś mnie wykończyć. Od samego rana wył jak opętany - nie pomagało nawet noszenie na rękach... A nie daj Bóg, jak Go choć na chwilę odłożyłam do łóżeczka, to zaraz robił się cały siny od krzyku i co chwilę się krztusił. Spać oczywiście wcale mu się w dzień nie chciało, a mnie głowa pękała i ręce wydłużały się do samej ziemi. Po prostu koszmar... A wewnątrz mnie wszystko krzyczało: "Coś Ty za diablątko i gdzie masz mojego kochanego Synka?".

Oj, ciężko być matką w takie dni, jak ten... A do tego na dworze zrobiła się szaruga i znikąd promyczka nadziei, że jutro będzie lepiej...

Gdzieś tam w szpitalu maleńka Dziewczynka walczy o życie... Na pewno nie jest jedyna, ale jedyna jaką znam. Jej serduszko jest zbyt słabe, by bić, dlatego teraz żyje dzięki skomplikowanej aparaturze medycznej. Wiele osób śle w Jej stronę swoje ciepłe myśli i modli się do Boga, żeby jeszcze Jej do siebie nie zabierał, żeby pozwolił Jej posmakować życia i poznać świat, żeby Jej rodzice mogli się Nią cieszyć dłużej, niż cztery miesiące...

Kiedy myślę o tej Małej, moje serce ściska ból i żal, a do oczu cisną się łzy... To takie niesprawiedliwe, że takie Maleństwo musi tyle wycierpieć na samym początku swojej drogi... Że być może będzie musiała zgasnąć, zanim tak naprawdę zdąży rozbłysnąć...

I kiedy patrzę na uśmiechniętą buzię mojego maleńkiego Niutka, to egoistycznie cieszę się, że moim jedynym zmartwieniem jest to, że Niutek był trochę bardziej marudny, niż zwykle...

Jeśli to przeczytacie - proszę, pomyślcie ciepło o tej małej Dziewczynce i jej rodzicach, którym serca pękają z bólu i strachu... Pomyślcie o wszystkich dzieciach, które walczą, by żyć...

Ostatnio zaczyna się we mnie rozbudzać kuchenne zwierzę. Polubiłam gotowanie i wydaje mi się, że z wzajemnością. Nagle okazało się, że lata oglądania Nigelli, Pascala, Makłowicza i im podobnych, zaczynają procentować. Kulinarna przygoda wciągnęła mnie całkowicie i tylko przeszukuję internet, żeby znaleźć dania oryginalne, wykwintne, a jednocześnie łatwe i szybkie w przygotowaniu (długiego stania przy garach Niutek by mi nie darował). Myślę, że jestem na dobrej drodze do odkrycia w sobie prawdziwej pasji... Lecz póki co, muszę jeszcze sporo popracować nad warsztatem. Najbardziej jednak cieszy mnie to, że przeprosiłam się z piekarnikiem i formami do ciast. Może niedługo ziści się moje marzenie o domu pachnącym chlebem...

Niutek nauczył się piszczeć i teraz całymi dniami wykorzystuje w pełni możliwości swego sopraniku. Robi przy tym takie miny, że strasznie mi żal, że nie posiadam porządnego aparatu, który uwieczniał by te grymasy, fotografując Niutka z prędkością światła. A Niutek nic sobie nie robi z tej mojej żałości i tylko popiskuje od rana do nocy. Do mnie, do M., do zabawek, do sufitu... Wybredny nie jest.

A M. razem z Sąsiadem rozkręca biznes - ciężka sprawa w obcym kraju, przy obecnym kryzysie ekonomicznym. Ale M. się nie poddaje i walczy dla nas o lepsze jutro. Dziś miał chrzest bojowy i po raz pierwszy po miesiącach żmudnych przygotowań, poszedł do swoich potencjalnych klientów. A jaki będzie rezultat? Zobaczymy za jakiś czas. Ja gorąco trzymam za Niego kciuki i liczę na to, że Jego zapał nie minie, tylko przyniesie wymierne efekty.

Dla tych, którzy tu zaglądają:

blog jest ładniejszy, jak się go ogląda w oryginale. Żeby zobaczyć moją wizję, trzeba zaopatrzyć się w czcionki: STELLINA oraz COLOURBARS. Polecam...

A poza tym cieszy mnie, że ktoś tu w ogóle wchodzi.

Już jutro weekend! I to TEN weekend - weekend, w którym M. ma wolne wieczory. W końcu będziemy mogli spędzić razem kilka godzin, nigdzie się nie spiesząc, nadrobić zaległości w bliskości z całego tygodnia. A jest co nadrabiać... Muszę jeszcze tylko uzbroić się w odrobinę cierpliwości, przetrwać jakoś jutrzejszy dzień, a potem położyć Niutka spać... I już będę mogła utonąć w ramionach M., i tak trwać w mojej małej, niczym nie zmąconej nirwanie...

Kolejną rzeczą, która dała mi dziś zastrzyk energii, jest to, że jedziemy do Domu na Święta. To już przesądzone - M. dostał urlop, bilety na samolot kupione. Nie pozostaje mi nic innego, jak odznaczać każdy kolejny dzień przybliżający nas do spotkania z rodziną. To będzie pierwsza Gwiazdka w Polsce od dwóch lat, pierwsza z rodziną, odkąd jesteśmy małżeństwem i pierwsza dla Niutka... Jak tak o tym myślę, to ogarnia mnie podniecenie przemieszane z lękiem, jak przed pierwszym pocałunkiem... Już nie mogę się doczekać!

Niutek chce siedzieć. I to bardzo. Ima się wszelkich możliwych sposobów by tego dokonać - począwszy od naszych palców, na okrywającej Go pieluszce kończąc. Dziś nawet próbował siedzieć na leżaczku-bujaczku, odpychając się łokciami od oparcia. Zazwyczaj to unoszenie się do siadu, Niutek okupuje wielkim wysiłkiem - sapaniem, stękaniem, a czasem nawet krzykiem. I po co to wszystko? Po to by po milisekundzie triumfu, runąć nosem w przepaść między własnymi nogami... Ale to nie jest istotne - ważne, że choć chwilę siedział. Dlatego ciągle próbuje i próbuje, i próbuje... Niutka męczy już leżenie plackiem i tępe gapienie się w sufit. Nie dostarcza Mu już ono podniet dla Jego rozwijających się w ekspresowym tempie zmysłów. On już wie, że konieczna jest zmiana perspektywy, by poznawać świat. I gdyby tylko przestał lądować nosem w podłożu, byłby zapewne najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. No, ale do tego trzeba treningu... Niutek już to wie, dlatego tak uparcie ciągnie swą małą główkę do góry.

Tak sobie siedzę i myślę, że ten cały wyścig szczurów to jakaś taka lipa, że to wszystko tylko po to, żeby napędzić koniunkturę lekarzom, psychoterapeutom, firmom farmaceutycznym i zakładom pogrzebowym. No bo tak naprawdę, to co z tej ciągłej pogoni za pieniądzem i kolejnym awansem ma taki zwykły szaraczek – marne grosze, nerwice, choroby serca i przedwczesny zawał. Chyba nigdy mnie to nie pociągało – biec na oślep do przodu, nachapać się kasy i skończyć życie, jako wykończona czterdziestolatka… No ale trzeba mieć przecież w życiu jakieś ambicje!

Chyba je mam, tak mi się przynajmniej wydaje. Chociaż pewnie zostanę okrzyknięta zahukaną kurą domową, jeśli się przyznam, że teraz moją największą ambicją jest stworzyć Niutkowi szczęśliwy dom i kochającą się rodzinę, by mógł beztrosko cieszyć się dzieciństwem i bez przeszkód rozwijać swoje pasje i zainteresowania. Przy tym zamierzam być przy nim tak długo, jak tylko to będzie możliwe, co wyklucza pracę zawodową poza domem. Zresztą teraz, to nawet w domu nie chciałoby mi się pracować. I to bynajmniej nie z lenistwa (choć przez grzeczność nie zaprzeczę, że jest to jedna z moich ulubionych wad – przynajmniej mogę sobie odpoczywać, kiedy chcę, bez zbędnych wyrzutów sumienia), ale dlatego, że obserwowanie Niutka, tego, jak się rozwija, jak z dnia na dzień zdobywa nowe umiejętności, wciągnęło mnie bez reszty. Dlatego cała reszta świata (poza M. oczywiście) zeszła na dalszy plan. I jak tu przy takim Maluchu wygospodarować czas na pracę zawodową? Na szczęście nie muszę jeszcze o tym myśleć – na razie dajemy radę finansowo. A jak się znudzę (chociaż w to wątpię), to pewnie znajdę sobie jakieś miłe i intratne zajęcie, które będę mogła wykonywać z zacisza swego domu, z mojej wygodnej kanapy…

I mam jeszcze jedną ambicję – żeby nasza rodzinka nie była modelem 2 + 1, tylko co najmniej 2 + 3. No ale to plany na trochę dalszą przyszłość…

Mam 26 lat i jestem uzależniona. Uzależniona od uśmiechu maleńkich usteczek i tych trochę większych, od dotyku maleńkich rączek mojego Synka oraz od bliskości mojego Męża. Ci dwaj mężczyźni wywrócili mój cały świat do góry nogami i raz na zawsze zmienili mój światopogląd. Ale wróćmy do początku… Oto, jak się to wszystko zaczęło…

M. poznałam w ostatniej klasie liceum – był totalnym przeciwieństwem mojego ideału męskości. Dlatego, kiedy po roku od skończenia szkoły zadzwonił do mnie chcąc się ze mną umówić, próbowałam się od tego wykręcić wszelkimi możliwymi sposobami. M. był jednak na tyle wytrwały (czytaj – upierdliwy), że w końcu, dla świętego spokoju, zgodziłam się z Nim wyjść. Na „randce” okazało się, że mamy ze sobą wiele wspólnego – nadajemy na tych samych falach, itp., więc postanowiliśmy iść za ciosem i zacząć się oficjalnie ze sobą spotykać.

I tak spotykaliśmy się prawie codziennie przez kolejne trzy lata, aż w końcu M. mi się oświadczył. Tym razem przyjęłam Jego awanse bez mrugnięcia okiem i zaczęłam gorączkowo poszukiwać w Internecie sukni ślubnej, mimo iż nie padła żadna konkretna data.

Kiedy skończyłam studia zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie ma co dłużej czekać i trzeba zalegalizować to nasze „spotykanie się”. Zamówiliśmy więc orkiestrę, salę i bilety na samolot do Irlandii, żeby zarobić na spełnienie naszego marzenia o hucznym weselu, którego goście nigdy nie zapomną. Mieliśmy rok, żeby znaleźć pracę i zdobyć potrzebną (niemałą) gotówkę. Na szczęście udało nam się i tak w lipcu 2008 roku założyliśmy sobie wzajemnie obrączki i złożyliśmy podpisy przysięgając sobie wierną miłość, aż po grób, przed Bogiem i w majestacie Prawa.

We wrześniu tego samego roku wróciliśmy do swojej małej enklawy na Zielonej Wyspie, bo żadne z nas nie wyobrażało sobie mieszkania kątem u którejś mamusi i liczenia na cud wygranej w totolotka, który to dałby nam szansę się usamodzielnić.

I tak sobie żyliśmy spokojnie w Irlandii, M. pracował, a ja szukałam jakiegoś bardziej fascynującego mnie zajęcia, niż to, co robiłam wcześniej. Aż któregoś pięknego październikowego dnia obudziłam się z przekonaniem, że jestem w ciąży. Podzieliłam się tą refleksją z M., jednak Jego wrodzony sceptycyzm nie pozwolił Mu uwierzyć od razu w moje słowa, więc M. poprosił mnie, żeby zrobiła test. Z testem musieliśmy poczekać tydzień, ponieważ dopiero wtedy można się było spodziewać prawdziwego wyniku. Po tygodniu zrobiłam test i ujrzałam bledziutki plusik. Nie będąc do końca przekonana (mimo iż święcie w swoją ciążę wierzyłam), postanowiłam zrobić jeszcze jeden test, następnego dnia. Wtedy już było czarno na białym, a raczej grubo-niebiesko na białym, że rozwija się we mnie nowe życie.Cieszyliśmy się z tego faktu ogromnie, do tego stopnia, że nie zważając na wczesną porę, postanowiliśmy powiadomić o naszym szczęściu pozostawioną w Polsce rodzinę.

I tak w czerwcu 2009 roku, po dziewięciu miesiącach mniej lub bardziej uciążliwego oczekiwania, zgadywania płci i wysłuchiwania mnóstwa dobrych rad, powitaliśmy na świecie naszego pierworodnego, mojego wymarzonego Syneczka – Niutka.

Dziś Niutek ma trzy miesiące i trzy dni, jest już trochę oswojony i ujarzmiony. I po bólu porodu, wszystkich trudnych początkach macierzyństwa, niezidentyfikowanych płaczach i krzykach, kryzysach karmienia piersią i nieprzespanych nocach, daje mi mnóstwo radości i energii do życia. M. twierdzi, że się zmieniłam w ciągu tego krótkiego czasu – być może… Mam tylko nadzieję, że na lepsze, że ta Maleńka Istotka na zawsze odmieni moje egoistyczne serce i sprawi, że nie będę już takim nerwusem, jak do tej pory…

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy