Więcej mnie tu nie ma, niż jestem - przynajmniej ostatnio. Do tego wcale się nie zanosi na zmianę w tej materii. Dlatego też powzięłam męską decyzję o zaprzestaniu marnowania cennego czasu tej garstki osób, które jeszcze chcą tu zaglądać.

Także żegnam się z Wami ciepło i życzę szczęścia i miłości w życiu. Już się niestety nie zobaczymy...

Szkoda, że nie usłyszymy już tego w odniesieniu do reprezentacji Polski...

Muszę przyznać, że choć na co dzień przesadnie wielką fanką piłki nożnej nie jestem, to zdecydowanie bywam nią z okazji takich wydarzeń, jak Mistrzostwa Świata, czy też Europy. Co prawda dużo bardziej preferuję te pierwsze, ze względu na to, że rajcuje mnie fantazyjny futbol, w jaki grają piłkarze z Ameryki Południowej, zwłaszcza moi ukochani Brazylijczycy. No ale Euro, które rozgrywa się na naszych własnych boiskach, grzechem byłoby opuścić. Niestety nie mogłam uczestniczyć w tym wydarzeniu osobiście, bo z różnych względów nie mogliśmy odwiedzić Polandii akurat w tym czasie, ale od pierwszego gwizdka dzielnie kibicuję moim ulubieńcom, oglądając ich poczynania na monitorze mojego komputera.

I co z tego mojego całego kibicowania wychodzi? Ano guzik. I do tego taki z pętelką. Ewentualnie figa z makiem, jak kto woli. Bo w całym tym ferworze walki i emocji, jakie ona za sobą niesie, kompletnie zapomniałam o tym, żeby trzymać kciuki za rywali drużyn, z którymi sympatyzuję. Tak, tak. Zapomniałam, że mam ci ja jakieś takie posrane szczęście, jeśli o futbol chodzi i jak komuś kibicuję, to pewnikiem przegra. No chyba, że będzie miał dużo szczęścia, umiejętności i samozaparcia, to co najwyżej zremisuje.

Przyznaje się do tego bez bicia i wszystkich serdecznie przepraszam, i przy okazji ogłaszam wszem i wobec, że odpadnięcie z turnieju Polski, Irlandii i Holandii, to wyłącznie moja wina. W grupie D faworyta nie mam, więc oni mogą spać spokojnie i walczyć do utraty tchu. A reszta... no cóż... Jeszcze raz przepraszam. I jeszcze z góry przeproszę braci Czechów, za których teraz będę trzymać kciuki. Przykro mi, ale już niedługo pojedziecie do domu...

A może będzie lepiej, jak ja po prostu do garów wrócę...

Są takie momenty w życiu człowieka, które zdarzają się tylko raz, a które odciskają się w jego pamięci już na zawsze. I zdaje się, że wczorajszego popołudnia wydarzył się takowy w moim życiu. Zdaje się, bo pewności mieć nie mogę, aczkolwiek sądzę, że prędko mi się taka kolejna okazja nie powtórzy. O ile w ogóle...

A o co chodzi? Ano o to, że po raz pierwszy w życiu widziałam na żywo sztafetę olimpijską, niosącą znicz na zbliżające się wielkimi krokami Igrzyska, które tego lata mają się odbyć w Londynie.

Wiedziałam, że sztafeta ma przebiegać przez jedno z miast położonych w niedalekiej odległości od naszego miejsca zamieszkania, ale niestety nijak nie moglibyśmy się tam dostać, ze względu na to, że M. w pracy, a ja bez prawa jazdy, samochodu i jakiegokolwiek innego środka transportu, który mógłby bez większych problemów zawieźć na miejsce mnie i dzieciaki. Dlatego, z lekkim bólem serca, postanowiłam zapomnieć o tym wydarzeniu. Aż tu nagle, znienacka M. przyniósł wiadomość, że sztafeta będzie biegła przez jeszcze jedno miasto w naszym sąsiedztwie, położone jeszcze bliżej i do tego w terminie, który jak najbardziej nam pasuje, aby w ów wydarzeniu uczestniczyć. No to co miałam zrobić? Zdecydowałam, że jedziemy!

I nawet wczorajsza pogoda, którą można określić, jak najbardziej trafnym stwierdzeniem - pod zmokłym Azorkiem - nie odstręczyła mnie od tego przedsięwzięcia. Ubrałam tylko całą rodzinę w nieprzemakalne i uzbrojeni w aparat pojechaliśmy.

Udało nam się zająć fantastyczne miejscówki w pierwszym rzędzie i nie pozostało nic innego, jak czekać na sztafetę. A naczekaliśmy się w tym deszczu trochę, naczekali... I o mały włos, a doznalibyśmy wielkiego rozczarowania całą tą imprezą. Ale do rzeczy: czekamy, czekamy, czekamy, czas dłuży się niemiłosiernie, a z nieba siąpi drobniuteńki kapuśniaczek, przez który nasze pole widzenia zawężało się do rozłożonych wkoło wielkich, kapiących parasoli. Znużeni, zaczęliśmy się zastanawiać, czy to był dobry pomysł, czy jednak sobie nie odpuścić i nie wrócić do ciepluteńkiego domku... Ale staliśmy tam na tyle długo, że taka dezercja, tuż przed nadejściem sztafety, nie wchodziła w rachubę. Choć z racji pogody była niezmiernie kusząca...

Wreszcie, po półgodzinie oczekiwania, coś się ruszyło. Na drodze pojawiły się policyjne motocykle, a uśmiechnięci funkcjonariusze przybijali podczas jazdy piątki, równie uśmiechniętym dzieciakom, wypadającym z tłumu na ulicę. I nawet deszcz przestał siąpić, a ludzie zaczęli składać parasole. Po policji pojawił się autokar, za nim platforma z zagrzewaczami tłumu, za nimi kolejny autokar, na którego pokładzie byli członkowie sztafety. Jeden z nich trzymał w ręku niezapalony znicz, dwa zapasowe wyglądały przez szybę, umieszczone w specjalnym stojaku. Autokar przejechał, po nim kolejna platforma z zagrzewaczami, kolejny autokar z członkami sztafety i na koniec jeszcze kilka policyjnych motocykli. Spojrzeliśmy na siebie z M. nieco zdezorientowani. To po to staliśmy tu tyle czasu? Mokliśmy tylko po to, by zobaczyć niepłonący znicz na pokładzie autokaru? Nie powiem, poczuliśmy się oszukani i było zrobiło się nam niezmiernie przykro. Nawet nie ze względu na nas samych, ale ze względu na Niutka, któremu opowiadaliśmy o płonącym zniczu, jaki będzie miał okazję zobaczyć na własne oczy, a który stał tam teraz taki mały, biedny, ociekający deszczem, dzielnie trzymając w dłoni chorągiewkę z logo olimpiady, czekając, kiedy będzie mógł nią zamachać przed sztafetą niosącą pochodnię...

Zawiedzeni, chcieliśmy jak najszybciej wrócić do domu, zwłaszcza że zagrzewacze obudzili, śpiącą do tej pory w wózku Cysię, która teraz darła się wniebogłosy. A jednak tłum nie ruszył się z miejsca. Trwał nadal w niecierpliwym oczekiwaniu. M. wziął Małą na ręce i postanowiliśmy czekać razem z nim. Tym razem się opłaciło! Po chwili znów pojawili się uśmiechnięci policjanci na motocyklach i tak, jak ich poprzednicy, przybijali piątki uśmiechniętym dzieciakom. A za nimi, w oddali zamajaczył olimpijski płomień. Na widok sztafety, tłum zaczął wiwatować i machać chorągiewkami. M. jednym ramieniem obejmował zdumioną całym zamieszaniem Cysię, a drugie trzymał wysoko ponad tłumem i nagrywał wydarzenie ku pamięci i dla potomności. A ja z Niutkiem obserwowałam całość z wypiekami na twarzy i pomagałam Młodemu w radosnym wymachiwaniu chorągiewką...

A jednak był warto!

Pogoda się nie zmieniła, ani trochę. Poza tym, że internetowy termometr przekłamuje odczyty temperatury, pokazując je o kilka stopni niższe, niż to co czuję wychodząc z dzieciakami do ogrodu. I tym, że od wielkiego dzwonu, niemalże bezchmurne niebo raczy wycisnąć kilka kropel deszczu dla spragnionej ziemi. Nic się nie zmieniło - jak było, tak jest.

I dobrze! Bo to oznacza, że nadal mogę cieszyć się filiżanką kawy i dobrą książką na świeżym powietrzu. Dzieciaki wypuszczone na powietrze są jakieś takie mniej wymagające, zupełnie jakby zapominały, że jestem. Niutek biega w tę i spowrotem, to się pohuśta, to poskacze na trampolinie, porysuje kredą, czy znajdzie sobie jakieś inne bardzo frapujące zajęcie. Cysia natomiast przesypia pół dnia, a jak już się obudzi, to uśmiecha się słodko i gawędzi sama ze sobą. I niczego ode mnie nie potrzebują. A to oznacza, że ja mam wreszcie cudowną chwilę świętego spokoju, mogę się zatopić w lekturze lub własnych myślach i odurzać się słodkim zapachem kwitnących tuż obok kwiatów.

Nareszcie mam maleńką namiastkę raju... I niczego mi nie brakuje... Prawie...

A tu migawki z minionego weekendu:

1) sobota nad jeziorem








2) niedziela nad morzem






Co się u nas działo, podczas mojego na blogu niebytu. No i czemu właściwie nie piszę.

Nie pisałam bo... i tu lista wymówek mogłaby być długa, ale po cóż się wymawiać, kiedy jedynym sensownym i w dodatku najprawdziwszym wyjaśnieniem jest lenistwo, które dopadło mnie jakiś czas temu i nie chce odpuścić. A i pogoda, która wreszcie stała się piękna, ciepła i słoneczna, jakoś nie skłania mnie do otrząśnięcia się z tego marazmu. Bo po co siedzieć przed tym pudełkiem i stukać w klawiaturę, kiedy można wylegiwać się na trawce w ogródku i korzystając z tego, że dzieciaki zajęte swoimi sprawami, chwilowo nie grandzą, w spokoju poczytać książkę, na którą wcześniej nie miałam czasu.

 A jednak początkowo inny powód był. I powodem tym było (o ironio!) pisanie. Namówiono mnie do pewnego przedsięwzięcia, lecz w trakcie doszłam do wniosku, że nic z tego nie będzie, bo mam za mało czasu i poddałam się. Zresztą i tak nic sensownego z tej pisaniny nie wychodziło, chociaż muszę przyznać, że pomysł był dobry. A właściwie jest dobry. I zaniechany tylko na chwilę. Muszę tylko znaleźć moment ciszy i skupienia, aby ten pomysł dopracować, doszlifować, dopieścić...

A co się działo? No działo się sporo - byliśmy w Polsce, nacieszyliśmy się Rodzinką, Rodzinka nacieszyła się nami. Niestety nie udało nam się spotkać ze wszystkimi, z którymi mieliśmy nadzieję się spotkać. Urządziliśmy piękny Chrzest naszej córci - wyglądała na nim jak księżniczka z bajki. Przeżyliśmy anginę Niutka i zapalenie krtani Cysi, przez co mieliśmy zmarnowaną Wielkanoc, spędzoną na bieganiu od lekarza do lekarza, a także podróż powrotną całą w nerwach.

 W tym czasie Cysia wyhodowała pięć zębów, zaczęła raczkować, siadać a ostatnio nawet wstawać o własnych siłach. Teraz już nawet zaczyna kombinować, jakby tu się przemieszczać w pozycji stojącej, ale na moje szczęście jeszcze nie bardzo jej to wychodzi, więc póki co pomyka na czworakach z prędkością światła, dokuczając starszemu bratu i pakując się w większe, bądź mniejsze tarapaty.

 I to tyle ode mnie na dziś. Jak mi się będzie chciało (a pewności, że będzie, mieć nie można), to opiszę miniony weekend, który był naprawdę wspaniały, zważywszy na pogodę i to, że już od jakiegoś czasu potrzebowaliśmy wszyscy odskoczni od szarej, dusznej codzienności. Może nawet napiszę o tym jutro, bo prognozy znów zapowiadają deszcz...

 Jeśli ktoś miałby ochotę przeczytać coś mojego, ale z zupełnie innej bajki, niż ten blog, to zapraszam tutaj.

Dziś rano M. zaskoczył Niutka prezentem, który przywiózł wczoraj w środku nocy od niutkowego Dziadka - torem wyścigowym! Małemu prawie oczęta z orbit powychodziły, kiedy zobaczył pudełko, sterowane samochodziki i do tego jakieś dziwaczne pasko-puzzle. Długo się zresztą nie dziwował, tylko raz-dwa zabrał się za składanie toru. Bez instrukcji oczywiście, no bo kto by się tam przejmował kolejnością układania poszczególnych części. Zresztą to chyba ma po matce swej, czyli mnie, bo i ja zaczęłam cwaniakować, że nie takie rzeczy się w życiu składało, że ja bardzo chętnie, bez obrazków i w ogóle cóż miałoby być trudnego w złożeniu toru wyścigowego dla trzylatka. Nic! Po prostu pestka...

Moja pewność siebie minęła jednak bardzo szybko (gdzieś w okolicach 3-4 elementu tej układanki) i okazało się, że bez instrukcji to jednak ani rusz. Co gorsza, były też momenty, że i instrukcja na niewiele się zdawała. Ale w końcu, po dobrych kilkudziesięciu minutach pracy zespołowej, wraz z M. i Przyszłym Szwagrem, który wpadł do nas w odwiedziny, udało się to ustrojstwo dobrze zmontować. Wielkie toto wyszło, jak nie wiem co, więc zagraciło nam pół salonu - no ale czego się nie robi dla dziecka... i własnej frajdy!

A frajda była, że ho ho! I jakoś takie mam dziwne wrażenie, że lepszą zabawę miała nasza dorosła trójca, aniżeli adresat prezentu. Biedny Niutek słabo radzi sobie ze sterowaniem, więc co i rusz Jego samochodzik wypada z toru. Chociaż po Jego głośnym śmiechu wnoszę, że właśnie ta forma aktywności jest dla Niego najatrakcyjniejsza. A co tam będzie w kółko jeździł! On woli łamać reguły, jechać po bandzie! Być kaskaderem - oto Jego cel. Mnie z kolei bardzo podobało się bicie rekordów w ilości przejechanych okrążeń, bo okazało się, że zrobienie pełnego okrążenia to nie lada wyczyn. Natomiast seniorzy znaleźli uciechę w ściganiu się ze sobą. Jednym słowem - dla każdego coś miłego.

O dziwo zakwasów nie było! W związku z tym postanowiłam, że w tym tygodniu pójdę raz jeszcze... Dodatkową motywacją było dla mnie to, że C. - dziewczyna prowadząca zajęcia - w środę wieczorem przysłała mi (a właściwie wszystkim uczestniczkom - Zumba Chicks, tak nas ładnie nazwała) sms z zaproszeniem na zajęcia. Nie powiem miło mi się zrobiło.

Jak pomyślałam tak zrobiłam - poszłam na zajęcia. Okazało się, że już całkiem nieźle łapię niektóre kroki, z czego jestem niezmiernie dumna, bo jak już wcześniej pisałam moja pamięć ruchowa jest bardzo szczątkowa. Kondycja niezmienna, więc po jakichś trzech utworach miałam już serdecznie dość i wypluwając płuca mniej lub bardziej, udawałam, że intensywnie ćwiczę.

Jednak to moje udawanie chyba było dość owocne, bo dziś rano obudziłam się z zakwasami w łydkach. I muszę się przyznać, że nawet mnie to cieszy, bo oznacza tylko tyle, że moje skostniałe mięśnie zaczęły pracować. Oby tak dalej, to może uda mi się zeszczupleć i wysmuklić sylwetkę...

I bardzo się cieszę, że się zdecydowałam na tę zumbę, bo mimo że na razie to dla mnie morderczy wysiłek, to fajnie spędzam tam czas i choć godzinę tygodniowo mogę nie myśleć o dzieciach i całym tym bałaganie, tylko skupić się na własnej przyjemności. Jak mi tego brakowało... Jest tylko jeden mankament w tym wszystkim - zaczął mi się wypaczać mój niezwykle wysublimowany gust muzyczny - oto mój prywatny zumbowy hit, zapraszam do przesłuchania. Może i wasze mózgi zostaną zainfekowane? Miłego słuchania.

Polubiłam kuchnię, a właściwie gotowanie, bo jeśli chodzi o pomieszczenie, to już od dawna uważam je za serce domu. Do tej pory pichcenie kojarzyło mi się z niezbyt przyjemnym obowiązkiem i bałaganem, który się w trakcie tworzy. Niezbyt przyjemnym obowiązkiem, bo M. jest strasznie wybredny jeśli chodzi o jedzenie (czasem mam wrażenie, że mógłby w kółko zajadać schabowe, karkówką, kurczaka i jajka sadzone - aż do znudzenia), broń Boże ryby, czy zupy - o bardziej wymyślnych potrawach nie wspominając. Z kolei Niutek stoi na bakier z zupami.

I tak miotałam się jak wściekła szukając coraz to nowych przepisów na kurczaka, żeby choć odrobinę urozmaicić nasz jadłospis, w głębi duszy tęskniąc do kolorowej kuchni południowoeuropejskiej. I im częściej oglądałam zdjęcia potraw z basenu Morza Śródziemnego, tym bardziej czułam, że byłby to mój kulinarny raj. Ale cóż zrobić, kiedy mój szanowny małżonek nic z tego (no może za wyjątkiem pizzy i spaghetti) do ust by nie włożył, a Syn mój idąc za przykładem Ojca swego również nosem by kręcił i tylko dłubał w talerzu. No przecież nie będę gotować dwóch różnych obiadów!

Aż w końcu w M. coś pękło, zlitował się nade mną chłopina i z nadejściem Nowego Roku dał mi swoje błogosławieństwo na gotowanie tego, na co mi tylko przyjdzie ochota! I w ten sposób złapałam wiatr w żagle i chętnie przeglądam wszelakie książki kucharskie i blogi kulinarne w poszukiwaniu przepisów i inspiracji, z których to mogłabym zbudować menu na nadchodzący tydzień. Dodatkowo zarządziłam, że środa będzie dniem zupy i podaję wtedy kremy z przeróżnych warzyw, koniecznie z grzankami, bo w innej postaci w ogóle by nie przeszły. I postawiłam na zdecydowanie więcej ryb i warzyw. I co? Okazuje się, że nowy sposób odżywiania nie dość, że nie jest trujący, to nawet jest całkiem smaczny - w opinii moich kochanych Smakoszy. Więc teraz jedynym moim ograniczeniem jest chwilowa niemożność spożywania niektórych pokarmów ze względu na karmienie piersią. Nareszcie.

I właściwie to mogłabym się tak rozpływać w zachwytach i rozkoszować nowo zdobywanymi umiejętnościami, gdyby nie to, że ów umiłowana przeze mnie kuchnia zdaje się zupełnie nie odwzajemniać moich uczuć. Mogłabym wręcz stwierdzić, że zapałała do mnie nienawiścią i żądzą zemsty - tylko za co?

Czemu tak twierdzę? Otóż we wtorek zdekompletowałam sobie zastawę stołową, pomniejszając liczbę talerzy głębokich z 8 do 6, kiedy to próbowałam wyjąć stojący pod nimi półmisek i wszystko runęło w dół roztrzaskując się w drobny mak. We środę zaś, oblałam sobie dłoń wrzącą zupą i dość długą chwilę zajęło mi zdecydowanie co będzie lepszym sposobem na usunięcie szkód - przetarcie ręcznikiem, czy może spłukanie zimną wodą. Dziś jedynie wylałam odrobinę soku podczas obiadu, ale to tylko dlatego, że wykazałam się sporym refleksem (zupełnie nieoczekiwanym, biorąc pod uwagę moją leniwą osobę) i w porę uchwyciłam szklankę, ratując ją przed spotkaniem trzeciego stopnia ze stołowym blatem. Oczywiście najpierw, w swej niezgrabności, sama tę szklankę potrąciłam...

Aż boję się jutro wejść do kuchni...

Zasiedziałam się przez te trzy lata w domu. Oj, zasiedziałam. I z tego zasiedzenia przychodzą mi do głowy niesamowicie głupie pomysły. Jak na przykład ten, żeby się zapisać na jakieś zajęcia gimnastyczne, żeby mi pupa całkiem do kanapy nie przyrosła. No i może sam w sobie pomysł nie byłby zły, bo i do ludzi wyjdę, i się trochę poruszam, i zadbam o siebie - gdyby nie jeden maleńki szczegół. Otóż, po całym tym leżeniu i pachnieniu, wymyśliłam sobie, że zapiszę się na Zumbę! Nie na yogę, tai chi czy inne spokojne ćwiczenia, tylko na żywioł. Oszalałam chyba, no ale cóż robić - chciałam, to poszłam.

Dziś po raz pierwszy. I gdyby nie to, że mimo wszelkich mankamentów stojących zarówno po mojej stronie, jak i po stronie samego programu, podobało mi się, to pewnie moja noga nigdy więcej by już tam nie postała. No przyznaję, było fajnie. Ciężko i upiornie męcząco, ale fajnie. Co prawda przez większą część zajęć czułam się jak totalna kretynka (i pewnie na taką wyglądałam), no ale w końcu były to moje pierwsze podrygi, więc muszę dać sobie odrobinę czasu na oswojenie się z ruchem, krokami i chyba przede wszystkim muzyką, bo repertuar z podkładu raczej do moich ulubionych nie należy. A czemu czułam się jak kretynka? A bo jestem sztywna, jak kłoda i mam ogromne trudności z zapamiętaniem (o wykonaniu już nie wspominając) nawet najprostszej sekwencji kroków. Jednym słowem - tancerka ze mnie marna, a że Zumba w bardzo dużym stopniu jednak na podrygiwaniu w rytm muzyki się opiera, no to widok był niezbyt ciekawy. Pomijam już fakt, że ciągle ćwiczyłam pod prąd.

W każdym razie umęczona i sponiewierana tymi 45 minutami ekstremalnego, jak na moją kondycję treningu, wróciłam do domu z jednym tylko marzeniem - po kąpieli wskoczyć do łóżeczka i nie wychodzić z niego póki zakwasy mi nie przejdą, czyli co najmniej przez następny tydzień...

Nowe marzenia, pomysły i plany. Począwszy od tych bardzo przyziemnych, jak stracenie kilku nadprogramowych kilogramów, których to nabawiłam się w czasie ciąży oraz przez grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu w trakcie Bożego Narodzenia, poprzez te które uwzględniają zadbanie o własną sferę psycho-intelektualną, aż po te, których owoce - przy pomyślnych wiatrach - zbierać będziemy za jakieś 3 lata. Trochę długo, ale naprawdę cierpliwość w tym wypadku baaardzo nam się opłaci.

Rozliczenie z poprzednim rokiem wyszło mi niezbyt korzystnie. Stanowczo za dużo w nim było nerwów, utraty cierpliwości i nieuzasadnionego lenistwa. Dlatego na dobry początek nowego postanawiam sobie nie spinać się tak i wrzucić na luz, bo przecież nie wszystko musi być na tip-top. Byle nie dać sobie wejść na głowę... Poza tym mam kilka ważnych rzeczy, których koniecznie muszę się w tym roku nauczyć (niektóre, zwłaszcza ta najistotniejsza, spędzają mi sen z powiek), więc wypowiadam walkę nudzie i zasiedzeniu.

Do tego 2012 rok nieuchronnie niesie ze sobą spore zmiany. Niektóre mogą okazać się całkiem przyjemne - na przykład to, że pozbędziemy się naszego rozklapciałego rzęcha i zmienimy go na nowszy i, mam nadzieję, wygodniejszy model. Ale z niektórymi może mi się być trudno oswoić, jak na przykład z tym, że Niutek od września najprawdopodobniej pójdzie do przedszkola. Najprawdopodobniej, bo na decyzję o przyjęciu musimy czekać do marca. I wydaje się, że jest sporo czasu, by oswoić się z myślą o wypuszczeniu Go spod swoich opiekuńczych skrzydeł, ale ten czas tak szybko mi ostatnio umyka, że nie mam tej pewności, że zdążę...

Poza tym na ten rok przypadają moje ostatnie 20. urodziny, co dodatkowo napełnia mnie jakąś taką bliżej nieokreśloną nostalgią, poczuciem niespełnienia i tego, że życie, z moim błogosławieństwem (o ironio!), przecieka mi między palcami. Zaczynam mieć dość tej stagnacji. Muszę, po prostu MUSZĘ wykrzesać z siebie trochę energii i zrobić przed 30. coś z czego będę dumna. Mam na to jakieś 606 dni i szczerą wiarę w to, że uda mi się tego dokonać.

I na koniec jeszcze jedna gorzka obserwacja - jestem nudziarą. I to potworną. Co prawda nie rozreklamowuję mojego pisadła gdzie się da, ale miałam cichą nadzieję na to, że jakimś cudem (czytaj - pocztą pantoflową, czy też przy pomocy innych magicznych mocy) mój blog znajdzie sobie grono wiernych odbiorców, którzy wyrażą słowami swoją aprobatę (bądź też dezaprobatę) dla moich nędznych wypocin. A tu co? Nic! No prawie nic... Przez ponad dwa lata pisania zebrało się kilka osób, które tu zaglądają (po słowach wyszukiwanych w Wujku Google mam wrażenie, że przez pomyłkę) i raptem trzy komentarze (dzięki Paaula). Kariery poczytnej pisarki raczej mi to nie wróży. A szkoda, bo bardzo lubię pisać. Tak, czy inaczej blogowania nie zarzucę, nawet jeśli stukam w tę klawiaturę tylko dla siebie. A co mi tam!

No to pora spać, bo jutro znów zbudzi mnie wrzaskiem moja Dzieciarnia i wypadałoby mieć odrobinę siły na wspólne harce. I wypoczęty umysł, by się nie pomylić w odliczaniu dni, które dzielą nas od wyjazdu do Polski! Niestety wiąże się to z bliżej nieokreślonym czasem bez M., ale z drugiej strony spotkam się z dawno niewidzianą Rodzinką i trochę sobie odpocznę od tych moich Urwisów, którymi Babcie i Ciocia na pewno z przyjemnością się zajmą...

Dobrej nocy.

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy