Oj, było ich troszkę, było...

Jako przykładni rodzice, troszczący się niebywale o przyszłe losy naszych pociech, kiedy przyszło do załatwiania formalności związanych z wyrobieniem pierwszego paszportu dla Cysi, czekaliśmy do ostatniej chwili (nic to, że wiedzieliśmy na kiedy to wszystko pozałatwiać jakieś półtora miesiąca wcześniej). No ale do rzeczy. Pan Konsul naszą skromną prowincję odwiedza ledwie raz w miesiącu, nie ma tu stałej siedziby (widać za niskie progi, jak na Jego Ważności nogo) i właśnie w związku z powyższym, aby dostać się na audiencję do Jego Urzędników (no przecież, że sam w swej doniosłości nie będzie zajmować się tak mało istotnymi sprawami, jak przyjmowanie wniosków paszportowych mieszkającego za granicami ojczyzny plebsu - w końcu po jakiegoś grzyba utrzymuje, niemałą pewnie, liczbę niezmiernie potrzebnych Urzędników), należało o swej potrzebie stanięcia przed ich życzliwym obliczem poinformować telefonicznie przynajmniej miesiąc wcześniej. Oni potem łaskawie podawali dzień i godzinę, kiedy to należało stawić się na spotkanie. Dla nas był to 7.11.2011 r., godz. 11.10. Z tego też względu zdjęcia paszportowe dla naszej Córci robiliśmy aż dnia wcześniejszego. Może i nie byłoby w tym nic specjalnie upiornego, gdyby nie fakt, że była to niedziela, a my zmieniwszy miejsce zamieszkania, kompletnie nie mieliśmy pojęcia gdzie by to można w wolnym dniu załatwić. Na nasze szczęście udało się znaleźć odpowiednią instytucję (i bynajmniej nie był to zakład fotograficzny) i Cyśka miała swoją pierwszą sesję foto robioną przez osobę nie będącą Jej matką, czy też Ojcem. Trzeba przyznać pozowała dzielnie i z tego Jej pozowania udało nam się wybrać całkiem ładne zdjęcie, które w sam raz nadawało się do umieszczenia w dokumencie. Niestety, zupełnie nieobeznana w temacie Pani świadcząca nam usługę, wydrukowała fotkę w odcieniach czerni i bieli, co łamało zasady "odpowiedniej fotografii do paszportu". Po krótkiej konsultacji z bardziej doświadczoną koleżanką, wzięła się za ponowne drukowanie tym razem w kolorze. Udało się. Szczęśliwi stanęliśmy w kolejce do kasy, gdzie wręczono nam w gratisie również te czarno-białe zdjęcia. Potem wsiedliśmy do auta, ruszyliśmy w drogę, a ja postanowiłam popodziwać, jaka ta nasza Mała fotogeniczna i... okazało się, że ujęcie na kolorowych fotkach jest inne, niż na czarno-białych. Niestety trochę mniej korzystne, no ale trudno - widać nasze dzieci mają mieć kiepskie fotografie w swoich pierwszych dokumentach tożsamości. Taka karma, jak to mówią. Ważne, że ja będę miała piękne zdjęcie w portfelu, a paszport i tak tylko na rok, więc jak będziemy w Polandii, to i tak trzeba będzie Cysi dowód wyrobić.

Następnego dnia rano wyruszyliśmy z odpowiednim zapasem czasu, bo na umówioną godzinę dotrzeć na spotkanie. Po drodze mieliśmy tylko wstąpić na pocztę, by zakupić odpowiednią kopertę do przesłania dokumentów, wypisać przekaz pocztowy na odpowiednią kwotę i zrobić ksero naszych własnych dokumentów. No właśnie ksero... Okazało się, że M., który załatwiał wszystkie te sprawy, zapomniał zrobić kopii dowodów. Żeby nie było, przypomnieliśmy sobie o tym dopiero w drodze. Żeby nie zawracać i nie kombinować, stwierdziliśmy, że ksero zrobimy już gdzieś na miejscu w Beal Feistre. I właściwie całkiem nieźle pomyśleliśmy, bo utknęliśmy w gigantycznym korku na autostradzie. Szczęście w nieszczęściu, nasz zapas czasu pozwolił bez nerwów przepchać się przez zator i w okolicach miejsca docelowego byliśmy około 10.05. Pozostawało więc pół godziny na załatwienie kser i stawienie się na spotkanie. Niby dużo, ale jak się okazało - dla nas niewystarczająco. M. biegał w poszukiwaniu punktu ksero po całym mieście, a kiedy go w końcu znalazł niekompetencja osoby obsługującej powaliła Go na kolana. Przez dobre dwadzieścia minut tłumaczył dziewczynie, jak ma ustawić kserokopiarkę, by odbitki były czytelne. I właśnie to sprawiło, że półgodzinna nadwyżka zamieniła się w piętnastominutowe spóźnienie. Całe szczęście, że godziny spotkań służą tylko temu, żeby pokój, w którym przyjmują urzędnicy nie uległ przepełnieniu!

Na miejscu zastaliśmy iście szampańską atmosferę (z truskawkami), dostaliśmy druczki do wypełnienia i przy okazji dowiedzieliśmy się, że ksero można bez problemu zrobić w pokoju obok! No cóż, następnym razem będziemy wiedzieli. Ogólnie dalej poszło już jak z płatka - papierologia wypełniona i przyjęta bez problemów, a paszport powinien dotrzeć do nas w okolicach połowy grudnia.

No, to kto wie, może jak wygramy w totka, wybierzemy się na Święta do Polski?...

Przynajmniej na zewnątrz, bo w domu to bywa różnie (po zdumiewających pobudkach Niutka o 10.00, nadchodzą wieczorne wojny o pójście do łóżka, a potem wstawanie około 8.00, itp., itd.). Aura postanowiła w swej złocisto jesiennej dobroci, zlitować się nad mą biedną, umęczoną duszą zsyłając słoneczną pogodę. I znów chodzimy na spacery, cieszymy ciepłymi jeszcze promykami słońca i odpoczywamy od naszych czterech ścian.

Na dworze jest coraz piękniej - na drzewach i krzewach pysznią się czerwone owoce. Liście mienią się złotem i szkarłatem, spadają nam wprost pod stopy. Niutkowi taka jesień bardzo się spodobała, więc zaproponowałam Mu, żeby zabrał ją ze sobą do domu w postaci kolorowego bukietu z liści. Sam pomysł bardzo przypadł mu do gustu, jednak z Jego wykonaniem było już trochę gorzej. Otóż mój mały Hrabia stwierdził, że nie ma zamiaru parać się wybieraniem i podnoszeniem listowia z brudnej ziemi, no bo w końcu od czego ma się matkę? Tak więc tą kwestią musiałam zająć się osobiście, ale gdy już dostał swój mały bukiecik jarzębinowych listków, dumnie dzierżył je w dłoni, dokładnie się im przyglądając. Fantastycznie przy tym wyglądał - tak sielsko i anielsko, że sama nie mogłam uwierzyć w to, że ten maleńki Cherubinek, jak się zezłości, potrafi pokazać iście diabelski temperament...

A dziś rano za oknem biało... Nie, jeszcze nie śnieg (byłoby to tutaj co najmniej dziwne o tej porze roku). To mróz pokrył wszystko wokół szronem - śmiesznie, bo zaledwie wczoraj wieczorem czytałam Dzieciakom o nim bajkę... Skąd wiedział, kiedy się pokazać?

Się wzięłam za się! I postanowiłam codziennie rano sobie ćwiczyć, coby stracić odrobinę niechcianego tłuszczyku, co to mi po ciążowym okresie błogiego opychania się czym popadnie został. No i, żeby sobie wzmocnić mięśnie grzbietu, bo od dźwigania tych moich słodkich Ciężarków, moje plecy zaczynają poważnie niedomagać. A jest co dźwigać! Maleńka przekroczyła już 6 kg, a że pochłania mleko w zatrważających ilościach, to raczej nie ma co liczyć na to, że ten stan na liczniku będzie choć przez chwilę niezmienny. Z kolei Starszak waży jakieś 10 kg więcej, niż Cysia, a noszenia na rękach domaga się niemal równie często (ach, ta zazdrość...). Na szczęście w Jego przypadku waga zatrzymała się na tym poziomie jakieś 8 miesięcy temu i ani drgnie! I słusznie zresztą, bo żadnej dziecięcej nadwagi pod tym dachem tolerować nie będziem!

A propos wagi - to moja też od jakiegoś miesiąca stoi w miejscu, jak zaklęta i nijak tych osiem pozostałych kilogramów odczepić się samo ode mnie nie chce... A, że jako rozsądna matka karmiąca, ograniczać się w jedzeniu po prostu nie mogę (niestety w grę nadal też wchodzą słodycze - taki już mój słodki nałóg) - to wykoncypowałam, że będę sobie codziennie rano uprawiać sport w formie kilku bardzo prostych i niezbyt wymagających (ponieważ moja kondycja już od dawien dawna leży w gruzach i kwiczy, niczym zarzynane prosię) ćwiczeń. Zanim jeszcze Dziatwa otworzy swe oczy i zacznie swą nieustającą litanię próśb i żądań wymagających niezwłocznego spełnienia do serca rodzicielki-matki. Póki co zmotywowana jestem bardzo, bo i ćwiczę niedługo. Zobaczymy, czy po tygodniu będą jakieś efekty - o ile choć na tydzień starczy mi zapału...

A co poza ty u nas słychać? Ogólnie dni są nadal dla mnie nierozróżnialne (ach, to domokurzenie...) i płyną sobie powoli, niezmiennym rytmem. M. ciągle w pracy, a Dziatwa ciągle w domu (a to za sprawą coraz paskudniejszej pogody). A nuda plus bunt dwulatka plus zazdrość o młodszą Siostrę daje niezawodny przepis na wyprowadzenie matki z jej kruchej równowagi psychicznej, a tym samym na codzienną awanturę... Kiedy doliczyć do tego jeszcze jęki młodszego Dziecięcia, które od czasu do czasu również domaga się poświęcenia mu caluteńkiej mojej uwagi oraz faktu, że jeszcze nie opanowałam sztuki podzielności mojej osoby (przynajmniej nie do perfekcji), to obraz mój po takim dniu pełnym wrażeń (zwłaszcza głośnych wrażeń dźwiękowych) jawić się może li tylko jako jednostki porządnie wymaglowanej przez życie...

Przedwczoraj było Halloween. Domy przystrojone dyniowymi lampionami, duchami, pająkami i wszelkimi innymi stworami straszą już od jakiegoś tygodnia. Zresztą tak samo, jak i przybytki masowej rozrywki tubylców, czyli wszelkiej maści sklepy, sklepiki i centra handlowe. Jakby tego było mało, to znaczy powierzchni handlowej, na której można by tę straszliwą tradycję kultywować, poprzebierani byli również pracownicy. I w ten oto prosty sposób można było być obsługiwanym przez przemiłą wiedźmę, wilkołaka, czy też innego wampira, co czyniło zakupy jeszcze bardziej rozrywkowe. A my zaznajomieni już odrobinę z tutejszymi zwyczajami, uzbroiliśmy się w dwie torby słodyczy, coby wykupić się nimi przed psikusami hordy miniaturowych straszydeł po zmierzchu nawiedzającej domy porządnych mieszkańców.

No właśnie, biorąc pod uwagę wielkość naszego osiedla i, pi razy oko, ilość dziatwy naszych najbliższych sąsiadów spodziewaliśmy się co najmniej plagi szarańczy, a tymczasem do naszych drzwi z radosnym "trick or treat" na ustach zapukała ledwie szóstka dzieciaków, z czego czwórka jakieś dwa dni przed terminem. Faktem jest, że pogoda nie była zbyt sprzyjająca na takie eskapady i szczerze mówiąc mnie nie przekonałaby nawet cała góra słodyczy, żeby opuścić tego wieczora ciepłe, domowe pielesze. Plus z tego taki, że zostało nam mnóstwo słodkości.

Kiedy już doszliśmy do wniosku, że do drzwi nikt już dzisiaj nie zastuka, zjedliśmy spokojnie kolację i wyczekiwaliśmy kolejnych atrakcji halloweenowej nocy, czyli fajerwerków, które nieśmiało zaczynały ukazywać się gdzieś w oddali. M. przygotował Niutkowi niespodziankę - udało Mu się kupić zimne ognie, których nasz Syn nie miał wcześniej przyjemności oglądać. Także zanim niebo na dobre zaczęło rozbłyskiwać feerią barw, cieszyliśmy nasze oczy namiastką sztucznych ogni. Niutek był pod wielkim wrażeniem, kiedy trzymał w swojej rączce drucik, z którego radośnie pryskały małe gwiazdki (jak to później opowiadał swoim Babciom), a i Cysia w zadziwieniu wybałuszała na ten widok swoje piękne oczyska. I ogólnie zrobiła nam się taka romantyczno-magiczna atmosfera...

Do czasu... Bo w końcu to był Halloween, a nie jakaś Noc Świętojańska - z założenia miało być strasznie. I było. Otóż nasza kicia odkryła w sobie instynkt łowiecki i postanowiła pochwalić nam się swoją zdobyczą. Najgorsze, że mimo usilnych starań M., żeby jednak zostawiła swoje trofeum na zewnątrz, ta władowała się z nim do domu, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Na moje nieszczęście ofiara była jeszcze całkiem żywa i do tego udało jej się uwolnić z kociej paszczy i niepostrzeżenie umknąć w najciemniejsze zakamarki naszego salonu. Przy okazji odkryłam, że już się boję myszy (piszę "już", bo kiedyś byłam właścicielką takiego przesympatycznego gryzonia). Tak więc upolowanie bestii spadło na M., który wywrócił wszystkie meble do góry nogami i to kilkukrotnie - niestety bezskutecznie. A że wieczór coraz bardzie zamieniał się w noc, nie było innego wyjścia, jak tylko dać sobie spokój z poszukiwaniami małej uciekinierki i położyć Dzieciaki i siebie do łóżek, odcinając intruzowi wszelkie możliwe drogi przedostania się do innych części domu (a zwłaszcza sypialni) i zostawiając kocicę na posterunku.

Następnego dnia byłam sama z problemem i dwójką Maluchów na głowie. Szybko okazało się, że nasza kotka namierzyła myszkę i zapędziła ją do kuchni, co po zamknięciu drzwi pozwalało nam na beztroskie przebywanie w salonie. Gorzej było z kuchnią... Jak tylko wchodziłam tam, żeby na szybko chwycić coś do przegryzienia lub picia, kotka natychmiast próbowała wkupić się w moje łaski podsuwając gryzonia tuż pod moje nogi, co spotykało się jedynie z baaardzo głośną dezaprobatą z mojej strony i dosłownym łażeniu po stole. Całe szczęście M. był w pracy tylko do pierwszej, a biorąc pod uwagę to, że poprzedniej nocy położyliśmy się dość późno, Niutek wstał dopiero po 10.00, więc do powrotu naszego wybawiciela zostało niedużo czasu. Kiedy wybiła 13.00 siedziałam, jak na szpilkach czekając na odgłos samochodu na podjeździe i na to, kiedy wejdzie M. i zakończy ten koszmarek, a ja wreszcie będę mogła spokojnie wejść do kuchni i przygotować jakiś porządny posiłek, który będziemy mogli spożyć w cywilizowany sposób - przy stole. Wreszcie doczekałam się upragnionego dźwięku - przyjechał M., jak tylko wszedł, szybko zrelacjonowałam Mu przebieg wydarzeń, po czy poszedł zmienić koszulę z krawatem, na strój bardziej odpowiedni do polowań i zniknął w kuchni. Po chwili wyszedł stamtąd, jednak Jego mina raczej nie przypominała twarzy łowcy, któremu właśnie udało się upolować dzikiego zwierza... Niestety okazało się, że kici znudziła się zabawa w kotka i myszkę, a także to, że nikt nie docenia jej podarku i... Chyba nie muszę tego dopowiadać... Trochę mi szkoda tego małego stworzonka, liczyłam na to, że uda się ją po prostu złapać i wypuścić do ogrodu...

A przyszły Halloween mam nadzieję spędzić w spokoju i zgodnie z tradycją poprzebierać Dzieciaki za postaci żywcem wyjęte z kiepskich horrorów i wędrować z nimi przez ciemne uliczki osiedla, zbierając słodycze w zamian za nie spłatanie bliżej nieokreślonego psikusa...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy