Przedwczoraj było Halloween. Domy przystrojone dyniowymi lampionami, duchami, pająkami i wszelkimi innymi stworami straszą już od jakiegoś tygodnia. Zresztą tak samo, jak i przybytki masowej rozrywki tubylców, czyli wszelkiej maści sklepy, sklepiki i centra handlowe. Jakby tego było mało, to znaczy powierzchni handlowej, na której można by tę straszliwą tradycję kultywować, poprzebierani byli również pracownicy. I w ten oto prosty sposób można było być obsługiwanym przez przemiłą wiedźmę, wilkołaka, czy też innego wampira, co czyniło zakupy jeszcze bardziej rozrywkowe. A my zaznajomieni już odrobinę z tutejszymi zwyczajami, uzbroiliśmy się w dwie torby słodyczy, coby wykupić się nimi przed psikusami hordy miniaturowych straszydeł po zmierzchu nawiedzającej domy porządnych mieszkańców.

No właśnie, biorąc pod uwagę wielkość naszego osiedla i, pi razy oko, ilość dziatwy naszych najbliższych sąsiadów spodziewaliśmy się co najmniej plagi szarańczy, a tymczasem do naszych drzwi z radosnym "trick or treat" na ustach zapukała ledwie szóstka dzieciaków, z czego czwórka jakieś dwa dni przed terminem. Faktem jest, że pogoda nie była zbyt sprzyjająca na takie eskapady i szczerze mówiąc mnie nie przekonałaby nawet cała góra słodyczy, żeby opuścić tego wieczora ciepłe, domowe pielesze. Plus z tego taki, że zostało nam mnóstwo słodkości.

Kiedy już doszliśmy do wniosku, że do drzwi nikt już dzisiaj nie zastuka, zjedliśmy spokojnie kolację i wyczekiwaliśmy kolejnych atrakcji halloweenowej nocy, czyli fajerwerków, które nieśmiało zaczynały ukazywać się gdzieś w oddali. M. przygotował Niutkowi niespodziankę - udało Mu się kupić zimne ognie, których nasz Syn nie miał wcześniej przyjemności oglądać. Także zanim niebo na dobre zaczęło rozbłyskiwać feerią barw, cieszyliśmy nasze oczy namiastką sztucznych ogni. Niutek był pod wielkim wrażeniem, kiedy trzymał w swojej rączce drucik, z którego radośnie pryskały małe gwiazdki (jak to później opowiadał swoim Babciom), a i Cysia w zadziwieniu wybałuszała na ten widok swoje piękne oczyska. I ogólnie zrobiła nam się taka romantyczno-magiczna atmosfera...

Do czasu... Bo w końcu to był Halloween, a nie jakaś Noc Świętojańska - z założenia miało być strasznie. I było. Otóż nasza kicia odkryła w sobie instynkt łowiecki i postanowiła pochwalić nam się swoją zdobyczą. Najgorsze, że mimo usilnych starań M., żeby jednak zostawiła swoje trofeum na zewnątrz, ta władowała się z nim do domu, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Na moje nieszczęście ofiara była jeszcze całkiem żywa i do tego udało jej się uwolnić z kociej paszczy i niepostrzeżenie umknąć w najciemniejsze zakamarki naszego salonu. Przy okazji odkryłam, że już się boję myszy (piszę "już", bo kiedyś byłam właścicielką takiego przesympatycznego gryzonia). Tak więc upolowanie bestii spadło na M., który wywrócił wszystkie meble do góry nogami i to kilkukrotnie - niestety bezskutecznie. A że wieczór coraz bardzie zamieniał się w noc, nie było innego wyjścia, jak tylko dać sobie spokój z poszukiwaniami małej uciekinierki i położyć Dzieciaki i siebie do łóżek, odcinając intruzowi wszelkie możliwe drogi przedostania się do innych części domu (a zwłaszcza sypialni) i zostawiając kocicę na posterunku.

Następnego dnia byłam sama z problemem i dwójką Maluchów na głowie. Szybko okazało się, że nasza kotka namierzyła myszkę i zapędziła ją do kuchni, co po zamknięciu drzwi pozwalało nam na beztroskie przebywanie w salonie. Gorzej było z kuchnią... Jak tylko wchodziłam tam, żeby na szybko chwycić coś do przegryzienia lub picia, kotka natychmiast próbowała wkupić się w moje łaski podsuwając gryzonia tuż pod moje nogi, co spotykało się jedynie z baaardzo głośną dezaprobatą z mojej strony i dosłownym łażeniu po stole. Całe szczęście M. był w pracy tylko do pierwszej, a biorąc pod uwagę to, że poprzedniej nocy położyliśmy się dość późno, Niutek wstał dopiero po 10.00, więc do powrotu naszego wybawiciela zostało niedużo czasu. Kiedy wybiła 13.00 siedziałam, jak na szpilkach czekając na odgłos samochodu na podjeździe i na to, kiedy wejdzie M. i zakończy ten koszmarek, a ja wreszcie będę mogła spokojnie wejść do kuchni i przygotować jakiś porządny posiłek, który będziemy mogli spożyć w cywilizowany sposób - przy stole. Wreszcie doczekałam się upragnionego dźwięku - przyjechał M., jak tylko wszedł, szybko zrelacjonowałam Mu przebieg wydarzeń, po czy poszedł zmienić koszulę z krawatem, na strój bardziej odpowiedni do polowań i zniknął w kuchni. Po chwili wyszedł stamtąd, jednak Jego mina raczej nie przypominała twarzy łowcy, któremu właśnie udało się upolować dzikiego zwierza... Niestety okazało się, że kici znudziła się zabawa w kotka i myszkę, a także to, że nikt nie docenia jej podarku i... Chyba nie muszę tego dopowiadać... Trochę mi szkoda tego małego stworzonka, liczyłam na to, że uda się ją po prostu złapać i wypuścić do ogrodu...

A przyszły Halloween mam nadzieję spędzić w spokoju i zgodnie z tradycją poprzebierać Dzieciaki za postaci żywcem wyjęte z kiepskich horrorów i wędrować z nimi przez ciemne uliczki osiedla, zbierając słodycze w zamian za nie spłatanie bliżej nieokreślonego psikusa...

0 komentarze:

Prześlij komentarz

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy