Szczęśliwszego Nowego Roku...

W Wigilię Bożego Narodzenia
Gwiazda Pokoju drogę wskaże.
Zapomnijmy o uprzedzeniach,
otwórzmy pudła słodkich marzeń.
Niechaj Aniołki z Panem Bogiem,
jak Trzej Królowie z dary swemi
staną cicho za Waszym progiem,
By spełnić to, co dotąd snami.
Ciepłem otulmy naszych bliskich
I uśmiechnijmy się do siebie.
Świąt magia niechaj zjedna wszystkich,
Niech w domach będzie Wam jak w niebie.





I oto nastał ten dzień, na który czekałam z serca drżeniem i rumieńcem na licu, jednocześnie wzdragając się przed jego nadejściem - czyli Wielki Dzień Pieczenia Świątecznych Pierniczków.

Oczywiście znów wyszła z tego klęska żywiołowa, bo jak co roku, mimo składanych sobie obietnic, słowo własne złamałam i potroiłam(!!!) ilość ingrediencji z przepisu - ot, taki masochizm się we mnie budzi w tym okresie. Niutek początkowo brał czynny udział w powstawaniu katastrofy ugniatając i wałując oraz wykrawając pierniki, przy okazji zamieniając kuchnię w pobojowisko pełne mąki i okruchów surowego ciasta. Jednak po jakichś dwóch partiach świeżo upieczonych ciasteczek, cały Jego entuzjazm pękł niczym mydlana bańka i zostałam sama na placu boju...

Na pierwszy ogień poszły robione po raz pierwszy w mej kulinarnej karierze - specjalnie na choinkę - pierniczki z witrażem. Bardzo się bałam o to jak i czy w ogóle wyjdą. Ale wyszły. Na szczęście. Do tego wyszły cudne. Nic tylko przewlekać niteczki przez dziurki i wieszać na drzewku, ku uciesze oczu i, z pewnością, w końcu również podniebienia.

Kiedy już tajemne witrażowe składniki się pokończyły, nadszedł czas pieczenia zwyczajnych pierniczków, które na czas świąteczny będą gościć w puszce. I przyznam szczerze i bez bicia, że widząc ogrom ciasta, które mimo wałkowania i wykrawania gigantycznej ilości ciasteczek, jakoś wcale nie miało ochoty zmniejszyć swojej objętości, po prostu się poddałam, stwierdzając, że 52 sztuki na trzy osoby (nie wliczając w to tych witrażowych cudeniek) to i tak nadto. Podzieliłam resztę na trzy w miarę równe kulki i schowałam do zamrażarki na lepsze czasy. Mam nadzieję, że to się w ogóle mrozi... No i, że po rozmrożeniu zechce jednak coś z tego wyjść.

W każdym razie teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że było warto się pomęczyć. Jak zachce mi się tak, jak mi się teraz nie chce, to pierniczki polukruje, żeby wyglądały bardziej odświętnie. No i moje przyrzeczenie-spostrzeżenie na rok przyszły zapiszę, to może wreszcie słowa dotrzymam: PODWÓJNA PORCJA TO NAPRAWDĘ DOŚĆ! Nawet dla największych łasuchów. Amen.

P.S. Magia pierniczków zadziałała - za oknem zaczął padać ŚNIEG!!!

... w zupełnie niezimowej aurze. Wszak słonko całkiem ładnie nam przyświecało, a wokół ani grama białego puchu, chociaż maleńki mrozek delikatnie podszczypywał nasze policzki i nosy. Tak czy siak, całkiem fajnie się spacerowało po długiej przerwie wymuszonej przez bardzo dżdżystą, a czasem wręcz ulewną jesień.

Grudzień się zaczął, więc teraz z niecierpliwością będziemy oczekiwać kolejnych kroczków przybliżających nas do najbardziej magicznych Świąt w roku. Pierwszy w kolejce jest 4. grudnia, na który to dzień zaplanowałam tradycyjne pieczenie pierniczków. W tym roku, jeśli wyjdą, to będą naprawdę wyjątkowe i cudnie przyozdobią naszą choinkę. Potem Mikołajki i mam nadzieję, że uda nam się zaliczyć parę imprez ze Świętym Mikołajem w roli głównej. A jeśli udałoby mi się spróbować własnych sił w warsztatach robienia bożonarodzeniowych wieńców, to już byłabym w siódmym niebie (no może pod maleńkim waruneczkiem, że owo dzieło mych nieporadnych rąk dałoby się powiesić bez wstydu na drzwiach)!

A póki co otwieramy adwentowe kalendarze i będziemy czekoladkami osładzać ten trudny czas oczekiwania.

Oj, było ich troszkę, było...

Jako przykładni rodzice, troszczący się niebywale o przyszłe losy naszych pociech, kiedy przyszło do załatwiania formalności związanych z wyrobieniem pierwszego paszportu dla Cysi, czekaliśmy do ostatniej chwili (nic to, że wiedzieliśmy na kiedy to wszystko pozałatwiać jakieś półtora miesiąca wcześniej). No ale do rzeczy. Pan Konsul naszą skromną prowincję odwiedza ledwie raz w miesiącu, nie ma tu stałej siedziby (widać za niskie progi, jak na Jego Ważności nogo) i właśnie w związku z powyższym, aby dostać się na audiencję do Jego Urzędników (no przecież, że sam w swej doniosłości nie będzie zajmować się tak mało istotnymi sprawami, jak przyjmowanie wniosków paszportowych mieszkającego za granicami ojczyzny plebsu - w końcu po jakiegoś grzyba utrzymuje, niemałą pewnie, liczbę niezmiernie potrzebnych Urzędników), należało o swej potrzebie stanięcia przed ich życzliwym obliczem poinformować telefonicznie przynajmniej miesiąc wcześniej. Oni potem łaskawie podawali dzień i godzinę, kiedy to należało stawić się na spotkanie. Dla nas był to 7.11.2011 r., godz. 11.10. Z tego też względu zdjęcia paszportowe dla naszej Córci robiliśmy aż dnia wcześniejszego. Może i nie byłoby w tym nic specjalnie upiornego, gdyby nie fakt, że była to niedziela, a my zmieniwszy miejsce zamieszkania, kompletnie nie mieliśmy pojęcia gdzie by to można w wolnym dniu załatwić. Na nasze szczęście udało się znaleźć odpowiednią instytucję (i bynajmniej nie był to zakład fotograficzny) i Cyśka miała swoją pierwszą sesję foto robioną przez osobę nie będącą Jej matką, czy też Ojcem. Trzeba przyznać pozowała dzielnie i z tego Jej pozowania udało nam się wybrać całkiem ładne zdjęcie, które w sam raz nadawało się do umieszczenia w dokumencie. Niestety, zupełnie nieobeznana w temacie Pani świadcząca nam usługę, wydrukowała fotkę w odcieniach czerni i bieli, co łamało zasady "odpowiedniej fotografii do paszportu". Po krótkiej konsultacji z bardziej doświadczoną koleżanką, wzięła się za ponowne drukowanie tym razem w kolorze. Udało się. Szczęśliwi stanęliśmy w kolejce do kasy, gdzie wręczono nam w gratisie również te czarno-białe zdjęcia. Potem wsiedliśmy do auta, ruszyliśmy w drogę, a ja postanowiłam popodziwać, jaka ta nasza Mała fotogeniczna i... okazało się, że ujęcie na kolorowych fotkach jest inne, niż na czarno-białych. Niestety trochę mniej korzystne, no ale trudno - widać nasze dzieci mają mieć kiepskie fotografie w swoich pierwszych dokumentach tożsamości. Taka karma, jak to mówią. Ważne, że ja będę miała piękne zdjęcie w portfelu, a paszport i tak tylko na rok, więc jak będziemy w Polandii, to i tak trzeba będzie Cysi dowód wyrobić.

Następnego dnia rano wyruszyliśmy z odpowiednim zapasem czasu, bo na umówioną godzinę dotrzeć na spotkanie. Po drodze mieliśmy tylko wstąpić na pocztę, by zakupić odpowiednią kopertę do przesłania dokumentów, wypisać przekaz pocztowy na odpowiednią kwotę i zrobić ksero naszych własnych dokumentów. No właśnie ksero... Okazało się, że M., który załatwiał wszystkie te sprawy, zapomniał zrobić kopii dowodów. Żeby nie było, przypomnieliśmy sobie o tym dopiero w drodze. Żeby nie zawracać i nie kombinować, stwierdziliśmy, że ksero zrobimy już gdzieś na miejscu w Beal Feistre. I właściwie całkiem nieźle pomyśleliśmy, bo utknęliśmy w gigantycznym korku na autostradzie. Szczęście w nieszczęściu, nasz zapas czasu pozwolił bez nerwów przepchać się przez zator i w okolicach miejsca docelowego byliśmy około 10.05. Pozostawało więc pół godziny na załatwienie kser i stawienie się na spotkanie. Niby dużo, ale jak się okazało - dla nas niewystarczająco. M. biegał w poszukiwaniu punktu ksero po całym mieście, a kiedy go w końcu znalazł niekompetencja osoby obsługującej powaliła Go na kolana. Przez dobre dwadzieścia minut tłumaczył dziewczynie, jak ma ustawić kserokopiarkę, by odbitki były czytelne. I właśnie to sprawiło, że półgodzinna nadwyżka zamieniła się w piętnastominutowe spóźnienie. Całe szczęście, że godziny spotkań służą tylko temu, żeby pokój, w którym przyjmują urzędnicy nie uległ przepełnieniu!

Na miejscu zastaliśmy iście szampańską atmosferę (z truskawkami), dostaliśmy druczki do wypełnienia i przy okazji dowiedzieliśmy się, że ksero można bez problemu zrobić w pokoju obok! No cóż, następnym razem będziemy wiedzieli. Ogólnie dalej poszło już jak z płatka - papierologia wypełniona i przyjęta bez problemów, a paszport powinien dotrzeć do nas w okolicach połowy grudnia.

No, to kto wie, może jak wygramy w totka, wybierzemy się na Święta do Polski?...

Przynajmniej na zewnątrz, bo w domu to bywa różnie (po zdumiewających pobudkach Niutka o 10.00, nadchodzą wieczorne wojny o pójście do łóżka, a potem wstawanie około 8.00, itp., itd.). Aura postanowiła w swej złocisto jesiennej dobroci, zlitować się nad mą biedną, umęczoną duszą zsyłając słoneczną pogodę. I znów chodzimy na spacery, cieszymy ciepłymi jeszcze promykami słońca i odpoczywamy od naszych czterech ścian.

Na dworze jest coraz piękniej - na drzewach i krzewach pysznią się czerwone owoce. Liście mienią się złotem i szkarłatem, spadają nam wprost pod stopy. Niutkowi taka jesień bardzo się spodobała, więc zaproponowałam Mu, żeby zabrał ją ze sobą do domu w postaci kolorowego bukietu z liści. Sam pomysł bardzo przypadł mu do gustu, jednak z Jego wykonaniem było już trochę gorzej. Otóż mój mały Hrabia stwierdził, że nie ma zamiaru parać się wybieraniem i podnoszeniem listowia z brudnej ziemi, no bo w końcu od czego ma się matkę? Tak więc tą kwestią musiałam zająć się osobiście, ale gdy już dostał swój mały bukiecik jarzębinowych listków, dumnie dzierżył je w dłoni, dokładnie się im przyglądając. Fantastycznie przy tym wyglądał - tak sielsko i anielsko, że sama nie mogłam uwierzyć w to, że ten maleńki Cherubinek, jak się zezłości, potrafi pokazać iście diabelski temperament...

A dziś rano za oknem biało... Nie, jeszcze nie śnieg (byłoby to tutaj co najmniej dziwne o tej porze roku). To mróz pokrył wszystko wokół szronem - śmiesznie, bo zaledwie wczoraj wieczorem czytałam Dzieciakom o nim bajkę... Skąd wiedział, kiedy się pokazać?

Się wzięłam za się! I postanowiłam codziennie rano sobie ćwiczyć, coby stracić odrobinę niechcianego tłuszczyku, co to mi po ciążowym okresie błogiego opychania się czym popadnie został. No i, żeby sobie wzmocnić mięśnie grzbietu, bo od dźwigania tych moich słodkich Ciężarków, moje plecy zaczynają poważnie niedomagać. A jest co dźwigać! Maleńka przekroczyła już 6 kg, a że pochłania mleko w zatrważających ilościach, to raczej nie ma co liczyć na to, że ten stan na liczniku będzie choć przez chwilę niezmienny. Z kolei Starszak waży jakieś 10 kg więcej, niż Cysia, a noszenia na rękach domaga się niemal równie często (ach, ta zazdrość...). Na szczęście w Jego przypadku waga zatrzymała się na tym poziomie jakieś 8 miesięcy temu i ani drgnie! I słusznie zresztą, bo żadnej dziecięcej nadwagi pod tym dachem tolerować nie będziem!

A propos wagi - to moja też od jakiegoś miesiąca stoi w miejscu, jak zaklęta i nijak tych osiem pozostałych kilogramów odczepić się samo ode mnie nie chce... A, że jako rozsądna matka karmiąca, ograniczać się w jedzeniu po prostu nie mogę (niestety w grę nadal też wchodzą słodycze - taki już mój słodki nałóg) - to wykoncypowałam, że będę sobie codziennie rano uprawiać sport w formie kilku bardzo prostych i niezbyt wymagających (ponieważ moja kondycja już od dawien dawna leży w gruzach i kwiczy, niczym zarzynane prosię) ćwiczeń. Zanim jeszcze Dziatwa otworzy swe oczy i zacznie swą nieustającą litanię próśb i żądań wymagających niezwłocznego spełnienia do serca rodzicielki-matki. Póki co zmotywowana jestem bardzo, bo i ćwiczę niedługo. Zobaczymy, czy po tygodniu będą jakieś efekty - o ile choć na tydzień starczy mi zapału...

A co poza ty u nas słychać? Ogólnie dni są nadal dla mnie nierozróżnialne (ach, to domokurzenie...) i płyną sobie powoli, niezmiennym rytmem. M. ciągle w pracy, a Dziatwa ciągle w domu (a to za sprawą coraz paskudniejszej pogody). A nuda plus bunt dwulatka plus zazdrość o młodszą Siostrę daje niezawodny przepis na wyprowadzenie matki z jej kruchej równowagi psychicznej, a tym samym na codzienną awanturę... Kiedy doliczyć do tego jeszcze jęki młodszego Dziecięcia, które od czasu do czasu również domaga się poświęcenia mu caluteńkiej mojej uwagi oraz faktu, że jeszcze nie opanowałam sztuki podzielności mojej osoby (przynajmniej nie do perfekcji), to obraz mój po takim dniu pełnym wrażeń (zwłaszcza głośnych wrażeń dźwiękowych) jawić się może li tylko jako jednostki porządnie wymaglowanej przez życie...

Przedwczoraj było Halloween. Domy przystrojone dyniowymi lampionami, duchami, pająkami i wszelkimi innymi stworami straszą już od jakiegoś tygodnia. Zresztą tak samo, jak i przybytki masowej rozrywki tubylców, czyli wszelkiej maści sklepy, sklepiki i centra handlowe. Jakby tego było mało, to znaczy powierzchni handlowej, na której można by tę straszliwą tradycję kultywować, poprzebierani byli również pracownicy. I w ten oto prosty sposób można było być obsługiwanym przez przemiłą wiedźmę, wilkołaka, czy też innego wampira, co czyniło zakupy jeszcze bardziej rozrywkowe. A my zaznajomieni już odrobinę z tutejszymi zwyczajami, uzbroiliśmy się w dwie torby słodyczy, coby wykupić się nimi przed psikusami hordy miniaturowych straszydeł po zmierzchu nawiedzającej domy porządnych mieszkańców.

No właśnie, biorąc pod uwagę wielkość naszego osiedla i, pi razy oko, ilość dziatwy naszych najbliższych sąsiadów spodziewaliśmy się co najmniej plagi szarańczy, a tymczasem do naszych drzwi z radosnym "trick or treat" na ustach zapukała ledwie szóstka dzieciaków, z czego czwórka jakieś dwa dni przed terminem. Faktem jest, że pogoda nie była zbyt sprzyjająca na takie eskapady i szczerze mówiąc mnie nie przekonałaby nawet cała góra słodyczy, żeby opuścić tego wieczora ciepłe, domowe pielesze. Plus z tego taki, że zostało nam mnóstwo słodkości.

Kiedy już doszliśmy do wniosku, że do drzwi nikt już dzisiaj nie zastuka, zjedliśmy spokojnie kolację i wyczekiwaliśmy kolejnych atrakcji halloweenowej nocy, czyli fajerwerków, które nieśmiało zaczynały ukazywać się gdzieś w oddali. M. przygotował Niutkowi niespodziankę - udało Mu się kupić zimne ognie, których nasz Syn nie miał wcześniej przyjemności oglądać. Także zanim niebo na dobre zaczęło rozbłyskiwać feerią barw, cieszyliśmy nasze oczy namiastką sztucznych ogni. Niutek był pod wielkim wrażeniem, kiedy trzymał w swojej rączce drucik, z którego radośnie pryskały małe gwiazdki (jak to później opowiadał swoim Babciom), a i Cysia w zadziwieniu wybałuszała na ten widok swoje piękne oczyska. I ogólnie zrobiła nam się taka romantyczno-magiczna atmosfera...

Do czasu... Bo w końcu to był Halloween, a nie jakaś Noc Świętojańska - z założenia miało być strasznie. I było. Otóż nasza kicia odkryła w sobie instynkt łowiecki i postanowiła pochwalić nam się swoją zdobyczą. Najgorsze, że mimo usilnych starań M., żeby jednak zostawiła swoje trofeum na zewnątrz, ta władowała się z nim do domu, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. Na moje nieszczęście ofiara była jeszcze całkiem żywa i do tego udało jej się uwolnić z kociej paszczy i niepostrzeżenie umknąć w najciemniejsze zakamarki naszego salonu. Przy okazji odkryłam, że już się boję myszy (piszę "już", bo kiedyś byłam właścicielką takiego przesympatycznego gryzonia). Tak więc upolowanie bestii spadło na M., który wywrócił wszystkie meble do góry nogami i to kilkukrotnie - niestety bezskutecznie. A że wieczór coraz bardzie zamieniał się w noc, nie było innego wyjścia, jak tylko dać sobie spokój z poszukiwaniami małej uciekinierki i położyć Dzieciaki i siebie do łóżek, odcinając intruzowi wszelkie możliwe drogi przedostania się do innych części domu (a zwłaszcza sypialni) i zostawiając kocicę na posterunku.

Następnego dnia byłam sama z problemem i dwójką Maluchów na głowie. Szybko okazało się, że nasza kotka namierzyła myszkę i zapędziła ją do kuchni, co po zamknięciu drzwi pozwalało nam na beztroskie przebywanie w salonie. Gorzej było z kuchnią... Jak tylko wchodziłam tam, żeby na szybko chwycić coś do przegryzienia lub picia, kotka natychmiast próbowała wkupić się w moje łaski podsuwając gryzonia tuż pod moje nogi, co spotykało się jedynie z baaardzo głośną dezaprobatą z mojej strony i dosłownym łażeniu po stole. Całe szczęście M. był w pracy tylko do pierwszej, a biorąc pod uwagę to, że poprzedniej nocy położyliśmy się dość późno, Niutek wstał dopiero po 10.00, więc do powrotu naszego wybawiciela zostało niedużo czasu. Kiedy wybiła 13.00 siedziałam, jak na szpilkach czekając na odgłos samochodu na podjeździe i na to, kiedy wejdzie M. i zakończy ten koszmarek, a ja wreszcie będę mogła spokojnie wejść do kuchni i przygotować jakiś porządny posiłek, który będziemy mogli spożyć w cywilizowany sposób - przy stole. Wreszcie doczekałam się upragnionego dźwięku - przyjechał M., jak tylko wszedł, szybko zrelacjonowałam Mu przebieg wydarzeń, po czy poszedł zmienić koszulę z krawatem, na strój bardziej odpowiedni do polowań i zniknął w kuchni. Po chwili wyszedł stamtąd, jednak Jego mina raczej nie przypominała twarzy łowcy, któremu właśnie udało się upolować dzikiego zwierza... Niestety okazało się, że kici znudziła się zabawa w kotka i myszkę, a także to, że nikt nie docenia jej podarku i... Chyba nie muszę tego dopowiadać... Trochę mi szkoda tego małego stworzonka, liczyłam na to, że uda się ją po prostu złapać i wypuścić do ogrodu...

A przyszły Halloween mam nadzieję spędzić w spokoju i zgodnie z tradycją poprzebierać Dzieciaki za postaci żywcem wyjęte z kiepskich horrorów i wędrować z nimi przez ciemne uliczki osiedla, zbierając słodycze w zamian za nie spłatanie bliżej nieokreślonego psikusa...

Niestety nie polska... I niestety niedługa, bo jak na razie trwała tylko trzy dni. Tak... A od jutra znów mają się zacząć nieustające deszcze...

No, ale dobrze, że choć troszkę mogliśmy się porozkoszować spacerami, w których towarzyszyły nam rześkie podmuchy powietrza i piękne słonko. Do tego liście drzew powoli przybierające barwy złota, żółci i krwistej czerwieni, koralowa jarzębina, a pośród tego wszystkiego kwitnące gdzieniegdzie róże, czy maki, które za nic mają zbliżającą się coraz większymi krokami zimę. Bardzo przyjemnie maszeruje się w takich pięknych okolicznościach przyrody z wózkiem, w którym słodko śpi młodsza Latorośl i ociągającym się gdzieś z tyłu Pierworodnym, którego całą uwagę pochłaniała droga i wszelkie poboczne, czyli ptaszki, kwiatki, a nawet kamyczki pod stopami. Ale trzeba przyznać, że mimo tego swojego zafrasowania otaczającym Go światem (a może właśnie ze względu na nie) bardzo dzielnie ten mój Starszak maszerował.

Aż żal, że ta piękna aura znów odejdzie w niepamięć, a my znów będziemy nudzić się w domu z nosami przyklejonymi do szyby w oczekiwaniu na jakiś promyk słońca. A może nie będzie tak źle i te deszcze, którymi straszą prognozy jednak nie nadejdą?... Oby...

Niutek jest zazdrosny, co już wszyscy wiemy. Do tego ma momenty, kiedy uparcie przekonuje wszystkich dookoła, że nie potrafi zagospodarować sobie wolnego czasu, co jest wierutną bzdurą, bo przed nadejściem "nowej ery" życia rodzinnego radził sobie z tym doskonale i to, wierzcie bądź nie, na długie godziny (a przynajmniej kwadranse). No ale odkąd w naszym życiu pojawiła się ONA, wiele nawet najbardziej błahych spraw, które dotąd nie stanowiły problemów, urosło do rangi wręcz niewykonalnych bez współdziałania (czasem nawet wyłącznego działania) rodzicielki.

Tak więc staram się jak mogę dzielić swój czas między moje dwie niezwykle usilnie dopominające się mej uwagi Pociechy, a chwile wytchnienia od Cysi, pomiędzy Niutkowe żądania, a swoje własne przyjemności.

Ale bywają również i takie dni, kiedy Syn mój nie daje się zbyć byle bajką, czy zabawą i marudzi, marudzi, marudzi... I wtedy trzeba przeciw temu marudzeniu wyciągnąć działa o największej sile rażenia, czyli pomaganie mamie w kuchni. Od biedy wystarczy wspólne przygotowywanie obiadu, ale czasem i to nie pomaga. A wtedy uciekam się do najtajniejszej z tajnych broni - pieczenia ciastek, czy innych smakołyków. Młody ma frajdę babrząc się w jajkach, mąkach i innych proszkach do pieczenia, a potem obserwując, jak w cudowny, niemalże magiczny sposób, dzieło Jego malutkich rączek zmienia się w piekarniku w smakołyk, który po przestudzeniu zniknie w Jego szczęśliwej już buzi.

Poza tym jest tego jeszcze jeden plus - jak już tak napieczemy tych słodkości, to mam Go czy przekupywać przez następne kilka dni, zyskując w ten sposób bardzo mi potrzebne chwile wytchnienia... Ale o tym sza, bo to bardzo niepedagogiczne...

Wczoraj miałam telefon od Babeczki z centrum, do którego chodziłam jako wolontariuszka. Pytała, jak się odnajdujemy w nadal dość nowej sytuacji, jaką było przyjście Cysi na świat. Bardzo miło nam się gawędziło, ale to, co powiedziała na koniec totalnie mnie zaskoczyło - otóż pracownicy i członkowie centrum złożyli się na prezent dla Małej! W związku z tym padło pytanie, czy mogę wpaść i go odebrać. Oczywiście i tak miałam w planach podjechanie do centrum i pochwalenie się Cysią, czekałam tylko na jakąś okazję, bo niestety po przeprowadzce mam dość daleko do Ard Mhacha - na tyle daleko, że nie było sensu wyprawiać się tam na pięć minut.

Jak się okazało sposobność nadarzyła się dzisiaj, bo musiałam zgłosić się do lekarza na wizytę popołogową, a że jeszcze nie dopełniliśmy formalności związanych ze zmianą placówki medycznej, to musieliśmy jechać do przychodni właśnie w Ard Mhacha. Po wizycie podjechaliśmy więc do centrum, gdzie pokazałam Dziewczynom całą swoją Rodzinkę, łącznie z M. Oczywiście zachwycały się i Cysią, i Niutkiem, który, jak zwykle ostatnimi czasy w takich sytuacjach, chował się za przysłowiową matczyną spódnicą (koniecznie trzeba Go zsocjalizować). I tak sobie chwilę miło pogawędziliśmy, a przy pożegnaniu Dziewczyny wręczyły mi podarek dla Małej. I wówczas znów mnie zatkało. Szczerze mówiąc, poznawszy już w jakimś stopniu naturę tubylców, spodziewałam się, że pracownicy i członkowie centrum mogą wysłać nam jakąś kartkę z gratulacjami, natomiast po wczorajszym telefonie pomyślałam o małej paczuszce zawierającej jakiś drobiazg - a tu, ni z tego, ni z owego dostaję całkiem pokaźnych rozmiarów pakunek i szczerze mówiąc zrobiło mi się nieswojo, bo "znamy" się ledwie kilka miesięcy, a widywaliśmy się w tym czasie raptem raz tygodniowo przez kilka godzin. Wdzięczna jestem im niesłychanie i jak tylko nadarzy się kolejna sposobność, to upiekę coś pysznego i pojadę na chwilę dłużej do mojej wspaniałej grupy Seniorów, aby im także podziękować za prezent.

P.S. Cysia naprawdę nieźle się obłowiła, co zobaczyliśmy dopiero po wyjściu z centrum, a co jeszcze wzmogło we mnie to dziwne uczucie zażenowania(?) - sama nie do końca wiem, jak to określić.

P.S.2. No i strasznie za Nimi tęsknię, bo to było naprawdę fajne urozmaicenie mojego monotonnego tygodnia spędzanego na kuro-domowaniu...

Dziś była całkiem znośna pogoda - świeciło słonko i prawie nie padało, co prawda było odrobinę chłodniej, niż na to wyglądało, no ale w końcu mamy już połowę października, więc upałów raczej nie należy się spodziewać. Tak czy inaczej postanowiliśmy wykorzystać tę przerwę pomiędzy deszczowymi dniami i wybrać się w jakieś miłe i ładne miejsce, w którym można choć na chwilkę oderwać się od codziennych problemów.

Kiedy już udało nam się zebrać, co, odkąd na świecie pojawiła się Cyśka wymaga naprawdę wielkich pokładów cierpliwości i niebywałego skoordynowania, wyruszyliśmy nad jezioro Lough Neagh, podziwiać jachty w tamtejszej przystani.

Miejsce okazało się być niesamowicie urokliwe, biorąc pod uwagę, że ja w ostatnich czasach zapałałam wielką miłością do jednostek pływających, co można poniekąd wytłumaczyć moją wielką miłością do morza. Było tam mnóstwo ptaszysk: kaczek, mew i łabędzi, które łapczywie rzucały się na chleb rzucany im przez spacerowiczów i jedzących ludziom niemal prosto z rąk. Niutkowi bardzo spodobały się te wszystkie ptaki plączące się pod nogami i domagające czegoś do jedzenia. A mnie spodobał się jeden z łabędzi, który chyba pomilił pory roku, bo rozłożywszy swe wielkie skrzydła nieustannie adorował jedną z samiczek sunąc za nią po tafli jeziora. Było to naprawdę piękne widowisko.

Kiedy już znudziliśmy się ornitologią, poszliśmy na plac zabaw, na którym Niutek mógł dać ujście swoim niespożytym pokładom energii (oj tego, to Mu w ostatnich czasach nie brakuje). Młody sobie hasał, a M. i ja mogliśmy się oddać konwersacji nie przerywanej przez Jego ciągłe "mama", "tata" (odkąd wreszcie zaczął mówić, to gaduła z niego straszna) - widać małpi gaj jest o wiele bardziej fascynujący, niż rodzice.

Na koniec znaleźliśmy jakąś ścieżkę między drzewami i postanowiliśmy rozruszać nasze stare kości i zrobić sobie rodzinny spacer. Niestety trasa okazała się dość zdradliwa, ponieważ ze względu na panującą ostatnio deszczową aurę, szlak nie zdążył wyschnąć i po drodze czekały nas takie niespodzianki, jak kałuże, czy błoto. Jednak dzielnie pokonaliśmy wszelkie czyhające na nas przeszkody i zdołaliśmy powrócić do przystani.

A Cysia, spała jak aniołek prawie cały czas, a kiedy znudziła się samotnością w wózku, poprosiła swym donośnym krzykiem, żeby Ją w końcu stamtąd wyjąć. Znalazłszy się na moich rękach ponownie odpłynęła w objęcia Morfeusza...

Szkoda, że nadciąga zima, bo to oznacza, że takich wypadów będzie coraz mniej...

Oto powrócił demon niedawno minionej przeszłości i zaatakował nas ze zdwojoną siłą, zawarłszy wcześniej sojusz z zielonooką bestią. A po normalnemu - bunt Pierworodnego powrócił - od kilku dni wszystko, dosłownie wszystko MUSI być na opak. Jak my "tak", to On "nie", jak my "nie", to On "tak". I tak w koło Macieju, od rana do wieczora. Do tego płacz z byle powodu, albo li też zupełnie bez powodu, plus krzyki, jakbym Go co najmniej skóry bez znieczulenia pozbawiała...

Głowa mi po prostu pęka z nadmiaru wrażeń akustycznych i od zastanawiania się, kiedy do mych drzwi zadzwoni bardzo miła pani z opieki społecznej, zaalarmowana przez przerażonych całą sytuacją sąsiadów, by sprawdzić, czy Dziecku na pewno nie dzieje się żadna krzywda. Jak na razie nie dzwoni. Na szczęście... Widać mamy bardzo odpornych sąsiadów. Nic, tylko im pozazdrościć wytrzymałości psychicznej, bo moja jest już na skraju wyczerpania.

Ponadto Niutek zaczął bardziej manifestować swoją, dotąd dość głęboko ukrytą, zazdrość płynącą z faktu posiadania rywalki, zwanej inaczej Siostrą. Co prawda nadal, dzięki Bogu, nie wyraża jej wprost, tylko w sposób odrobinę bardziej zawoalowany, czyli domaga się pełni mej uwagi akurat wtedy, gdy Cysia uwieszona jest na mojej piersi, co skutkuje znacznym ograniczeniem mojej możliwości poruszania się i spełniania Niutkowych zachcianek. A te bywają naprawdę różne, począwszy od łatwych do zrealizowania życzeń, w stylu "przeczytaj mi książkę", poprzez odrobinę bardziej skomplikowanych: "nakarm mnie", aż zupełnie niewykonalnych bez konieczności odstawienia Cysi: "posadź mnie na toalecie", czy też: "weź mnie na kolana". Oczywiście moje prośby o to, by chwilę zaczekał, spotykają się z głośnym protestem, przy którym wszystkie demonstracje po prostu wymiękają, tak, jak i moje uszy.

I tak się tylko zastanawiam: czy to się kiedykolwiek skończy? I na co mi było decydować się na dzieci i to od razu dwójkę? Ale wystarczy, że spojrzę na te moje małe Łobuziaki i wiem, że nie zmieniłabym swojej decyzji, nawet gdybym mogła.

A teraz nie pozostaje mi nic innego, jak tylko trenować się w technikach relaksacyjno-medytacyjnych tak długo, aż mój poziom profesjonalizmu będzie, co najmniej taki, jak u przeciętnego mistrza Zen. Wtedy żadne bunty i wybuchy zazdrości nie będą mi straszne! No to powodzenia...

A raczej tylko przeniesieni, bo nadal większość rzeczy piętrzy się w kartonach, poupychanych, gdzie się tylko da. W zasadzie tylko salon jakoś wygląda, a reszta jeszcze trochę zagruzowana, ale powoli, powoli ogarniamy ten nieład i mam nadzieję, że już wkrótce nasze nowe lokum bardziej będzie przypominało przytulne gniazdko, niż magazyn.

No ale najważniejsze, że przeprowadzka już za nami. Mam nadzieję, że następna (o ile w ogóle) będzie już na własne śmieci...

A póki co:
Baile an Bhairinigh - failte!

Decyzja zapadła, dom wybrany, dziś jedziemy podpisać umowę najmu i dopełnić reszty formalności.

No i pakowanie czas zacząć... Właściwie to nawet już zaczęłam. Wczoraj wieczorem. Dziś też działam - pomiędzy jednym, a drugim karmieniem. Trochę to wszystko opornie idzie, ale to być może przez mój opór. Zdecydowanie przeprowadzanie się nie jest moim żywiołem. To nie to, co Tygryski lubią najbardziej. I gdyby nie względy czysto pragmatyczno-finansowe, to na kolejną przeprowadzkę zgodziłabym się jedynie, gdyby chodziło o powrót do kraju. Jednak zdrowy rozsądek wziął górę i w ten oto sposób znów czeka na cały ten galimatias związany z pakowaniem i urządzaniem się na nowym miejscu.

I oby było ono równie przyjazne, jak to...

Ja zawsze strasznie żałowałam, że nie było mi dane dostąpić tego szczęścia. A teraz, gdy patrzę na interakcje między Niutkiem a Cysią, mam pewność, że jest czego żałować.

Owszem Niutek, jak chyba każde dziecko w sytuacji pojawienia się konkurencji, próbuje na siebie zwrócić swoją uwagę. Na szczęście poszło to w kierunku zwiększonej płaczliwości i marudzenia - przynajmniej na razie. A z tym jesteśmy sobie w stanie w miarę bez problemu poradzić.

Za to jeśli chodzi o Cysię, to jest szalenie opiekuńczy i troskliwy. Jest przy Niej pierwszy, gdy zaczyna płakać i próbuje Ją pocieszać najlepiej, jak potrafi: głaszcze, całuje, przytula... Domaga się tego, by mógł Ją potrzymać. A gdy ktoś robi Jej, w Niutkowym mniemaniu, jakąś krzywdę (czytaj - położna ważyła, czy sprawdzała pępowinę, czym wywoływała w Malutkiej głośny sprzeciw), to Niutek po prostu zabija wzrokiem. No i garnie się do pomagania przy myciu, ubieraniu, a nawet zmianie pieluch. Zuch Chłopak. Po prostu nie mogę wyjść z podziwu dla Jego zachowania. Udał nam się ten Syneczek, bez dwóch zdań!

I już jest z nami! Tym razem nie musieliśmy długo czekać, bo nasza Kruszynka postanowiła przyjść na świat dokładnie o czasie! Z tego też powodu mam zaszczyt oficjalnie zawiadomić, że nasza Córeczka urodziła się 03.09.2011 o godzinie 3.31; mierzyła 53cm i ważyła 3720g. Nie da się ukryć, że Maleństwo z niej. Ale słodkie niesamowicie.

Jako że w szpitalu siedzieć nam się za długo nie chciało, to jeszcze w sobotę wieczorem zawitałyśmy do domku.

Starszy Brat dumny z Siostrzyczki, bacznie Jej się przygląda, głaszcze, przytula, całuje. I zupełnie nie ma pojęcia, co zrobić, kiedy Maleńka płacze... więc tylko siedzi biedny sztywno ze łzami w oczach. Mój Synek kochaniutki... Mam tylko nadzieję, że później Mu się nie odmieni i nie będzie okazywał swojej zazdrości w sposób nieakceptowalny, np. podszczypując Małą, jak nikt nie będzie patrzeć. Ale póki co jest sielsko-anielsko i nie ma się co zbytnio zamartwiać na zapas. Jedyny problem, jaki mamy obecnie, to zasypianie - z tych emocji trochę opornie to Niutkowi idzie, ale jak już Mu się ta sztuka uda, to śpi grzecznie we własnym łóżku do samego rana (a właściwie - prawie że południa).

A najbardziej zakochany to jest chyba Tata. Urodziła Mu się Jego wymarzona Luthien, więc chodzi dumny, jak paw. Właśnie pojechał swoją Córunię oficjalnie zarejestrować. Oj będzie to oczko w głowie Tatusia - nie da się ukryć...

Trochę to wszystko nieskładnie mi wyszło, ale jeszcze emocje szumią w głowie i nie pozwalają za bardzo się skupić. A co dopiero układać jakieś sensowne zdania... Chociaż w tej sytuacji to chyba nie ma najmniejszego znaczenia i jest w pełni zrozumiałe i wybaczalne...

No to teraz znikam, żeby się odrobinę porozpływać w zachwytach nad dwójką moich ukochanych Szkrabów.

Cholibka, jakie to życie płata nam psikusy! Od dłuższego czasu poszukujemy dla siebie jakiegoś przytulnego i jednocześnie przestronnego gniazdka - w większości bez zadowalających nas rezultatów, aż tu ni z tego, ni z owego trafia się fantastyczna okazja! I to sama się trafia! A dokładniej, okazało się, że jeden z klientów M. ma dom, który mógłby nam bez problemu wynająć.

I cóż to za dom?! Po prostu bajka (przynajmniej z opisu i tej garstki zdjęć, które widzieliśmy) - wolnostojący, cztery sypialnie, przestronna kuchnia, oddzielna jadalnia, spory salon, oranżeria, a do tego wielki ogród, garaż i szopa. Okolica spokojna, czynsz niewysoki, jak na takie warunki i to, co mnie osobiście skusiło w tym domu - 10 minut piechotą na plażę!!! No marzenie...

Jak tylko o nim usłyszałam, to spytałam, gdzie jest haczyk - no bo jakiś musiał być, ze względu na to, że w naszym życiu nie występują umowy bez małych, nieczytelnych druczków. Haczykiem okazuje się być odległość od miejsca pracy M., czyli głównego czynnika, dla którego zmiana lokum w ogóle przyszła nam na myśl. Według właściciela wynosi ona mniej więcej tyle samo, co i stąd, gdzie teraz mieszkamy, więc jak to mówią - zamienił stryjek siekierkę na kijek. Jednak mój kochany Mąż (który do tej pory strasznie narzekał na godzinne dojazdy do pracy) stwierdził, że On chętnie się poświęci dla mojego marzenia!!! Bosko!!! Co prawda chciałam mieć M. częściej w domu, ale może z czasem udałoby Mu się zahaczyć do jakiejś pracy gdzieś bliżej, a póki co byśmy się jeszcze troszkę przemęczyli.

Niestety, nadzieje, jak zwykle, okazały się płonne. A to za sprawą odległości, o którą zapytaliśmy wszechwiedzącego Wujka Google i jego mapy. Okazało się, że wynosi ona prawie dwa razy więcej, niż teraz... No i tym sposobem ten fantastyczny dom odpadł w przedbiegach, a my zmuszeni będziemy nadal poszukiwać, odrzucając oferty zamieszkania w okropnych ruderach, których ostatnio dostajemy coraz więcej... A czas ucieka...

I to spory, niestety. A o czym mowa? Jako, że właśnie minęły moje kolejne urodziny, oczywiście o mojej starzejącej się coraz bardziej osobie.

W poniedziałek wieczorem mój ukochany Mąż wyrzucił mnie na górę do łóżka, żeby móc w spokoju i pełnej tajemnicy wyczarować dla mnie tort - specjalnie na tę okazję. Spędził nad nim chyba ze trzy godziny i nic tylko narzekał, że Mu cholerstwo nie wyszło i już nigdy więcej (ach, skąd ja to znam?). A to oczywiście wcale nieprawda, bo tort pyszny, a do tego bardzo efektowny, bo składający się z bagatela 10 warstw!!! Napracował się przy tym Chłopina, nie ma co.

Następnego dnia rano, czyli w dzień moich urodzin, zostałam obdarowana (dużo bardziej trafionymi) prezentami przez moich kochanych Chłopaków. Od M. dostałam przepiękny metalowy świecznik z lusterkiem na tealighty, natomiast od Niutka ramkę z Jego zdjęciem, która to natychmiast wylądowała na mojej nocnej szafce, żebym mogła miło zaczynać każdy dzień. Po tych cudownościach zostałam przez M. poinformowana, że tort zjemy po Jego powrocie z pracy. No ok, nie spieszy mi się, aż tak, żeby się słodkościami objadać o 9.00 rano.

Po południu przyszła do mnie moja wielce oburzona Siostra, która jak się okazało grzecznie czekała z prezentami na powrót M. z pracy, żeby wszyscy razem i w ogóle, aż tu nagle wpada do naszej sypialni w poszukiwaniu czegoś do zapakowania własnych podarków i co widzi? Ano to, że Jej ukochany Szwagier już mnie obdarował. No to szybko, szybko - trzeba działać - Chłopak pod pachę i nuże składać mi życzenia. I oczywiście dawać prezenty, z wyraźną adnotacją, że to również od Mamusi. No i tu znów czekała mnie miła niespodzianka, bo oprócz fantastycznych kubków z sowami (na których punkcie mam ostatnio małego bzika), które widziałam w chwili zakupu, dostałam jeszcze pierścionek z "Nocą Kairu" (którą również uwielbiam i poluję na jakąś fajną bransoletkę z tym kamykiem - pojedynczym, dużym i ładnie oprawionym w srebro, niestety bezskutecznie...) oraz moździerz w kolorze czerwonym (oczywiście to również mi się marzyło już od pewnego czasu, a do tego ten kolor!!!). Po prostu cud, miód, malina.

Potem wrócił M. i w końcu był czas na tort. Niutek, jak tylko go zobaczył, zajął posterunek przy stole i za żadne skarby nie chciał go opuścić, nawet wówczas, gdy został poproszony o przyprowadzenie mnie z pokoju do kuchni. W końcu dał się jakoś przekonać i poprowadził mnie holem do kuchni, gdzie czekała mnie kolejna niespodzianka - tort zamiast zwykłych świeczek miał na sobie niesamowitego kwiatka, który to po odpaleniu wybuchał niebieskim, iskrzącym się płomieniem, by po chwili dumnie rozchylić swe różowe płatki, na których wesoło pełgały płomienie ukrytych wcześniej świeczek. Pomyślałam życzenie, dmuchnęłam... Zgasły wszystkie, ale dużo ich nie było... O wiele mniej, niż być powinno. M. marudził coś, że miało się jeszcze to dziwo obracać i wygrywać "Happy birthday", ale wytłumaczyłam Mu, że tak też jest cudnie, a może nawet i lepiej, bo jak pozytywka powala taką samą wirtuozerią, jak te ukryte w kartkach grających, to by nam tylko uszy powiędły. A tak to jest przynajmniej miło i sympatycznie... A efektów wizualnych i tak nic nie pobije.

I tak minął mi ten dzień. A żeby nie było za słodko, to poczułam się tak jakoś niesamowicie staro... Ale cóż poradzić, jak to już coraz bliżej trzeciego krzyżyka? Jeśli wierzyć tym wszystkim gwiazdom wielkiego i małego ekranu, to po trzydziestce jest lepiej - kobieta odkrywa w sobie niesamowite pokłady seksapilu, wiary we własne możliwości i to, że właściwie nie istnieje żadna siła, która mogłaby ją powstrzymać przez spełnianiem swoich marzeń i bycia spełnioną kobietą... Pożyjemy, zobaczymy ile w tym prawdy... A póki co trzeba na tę starą twarz zacząć codziennie szpachlą nakładać grube warstwy make-upu, żeby wyglądem ludzi na ulicy nie odstraszać...

I zupełnie na koniec - dmuchanie świeczek nic nie daje! Życzenie się nie spełniło... Ech, naiwności...

Wpadł dziś do nas z ledwie zapowiedzianą wizytą (telefon na jakieś dwie godzinki przed przyjazdem) mój Teść ze swą szanowną Małżonką. Przywieźli ze sobą prezent dla każdego członka naszej familiji, jako że ominęły ich niezwykle ważne wydarzenia, takie jak urodziny Niutka i M., a przy okazji wielkimi krokami zbliżały się też urodziny moje. A czemu ich te uroczystości ominęły? Bynajmniej nie dla tego, że nie prosiliśmy na gościnę. Powodem była obecność Mamy M., z którą to swoją byłą żoną Teść nie chciał się spotkać (chociaż mam wrażenie, że to Jego Połowica bardziej chciała owego spotkania uniknąć - czyżby się czegoś obawiała?). A kiedy już Mama M. opuściła nasze małe gniazdko, co umożliwiłoby złożenie nam wizyty przez Tatę i Jego Lady, rzeczona para wybrała się na ponad miesięczne wakacje w swe rodzime, ojczyźniane strony.

Więc kiedy wreszcie powrócili z wojaży, postanowili nadrobić zaległości towarzysko-imprezowo-rodzinne i bez większego uprzedzenia wprosić się na niedzielny obiadek, rekompensując wcześniejszy brak obecności dobranymi odpowiednio do okazji i zainteresowań prezentami, ale o tym później. Swoją nieoczekiwaną wizytą wprawili mnie w lekką konsternację, gdyż nieprzygotowana na dodatkowe osoby na obiedzie, zastanawiałam się, czy w ogóle będzie czym Ich ugościć. Co gorsza w naszej wiosce sklep (w którym i tak nic nie ma) czynny tylko do 12.00 w południe, a super- i hipermarkety w większych miejscowościach otwierają o 13.00, a to już ciut za późno, żeby robić zakupy, bo o tej porze to już trzeba będzie jakąś przedobiednią kawusię serwować. Krótkie rozeznanie w kuchni - ziemniaków na szczęście całe mnóstwo, do tego spory kalafior i brokuł, i (dzięki Ci, Panie Boże) kupiłam ostatnio dwie paczki filetów z piersi kurczaczych - jest więc cień szansy, że batalion złożony z pięciorga dorosłych i jednego dwulatka jakoś się tym nasyci.

Także ogólnie wizyta upłynęła całkiem nienajgorzej: kawka była (do tego przywiezione przez Gości czekoladki, bo jakoś u nas ze słodkościami posucha), potem obiadek (wychwalony pod samiusieńkie niebiosa, razem z kucharzami w osobie mojej i M.), do tego jakaś gadka-szmatka i kilka godzin zleciało, czas Im wracać do domu. Uff, przeżyliśmy, ale następnym razem wolałabym mieć trochę więcej czasu na przygotowania...

A teraz słówko o prezentach. Młody dostał całe dwa: hulajnogę na trzech kółkach (całkiem fajna, bo nie można na niej zbyt łatwo stracić równowagi) i niesamowicie wypasiony wóz strażacki, który to, koniec końców, okazał się nie do końca trafionym podarkiem. A dlaczegóż, już przybliżam - otóż jest to ustrojstwo, na którym moja Latorośl może sobie usiąść i pojeździć. I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie wysunięty żuraw, którego nie idzie schować, a który ma we zwyczaju czepiać się o wszystko, co znajduje się na jego drodze. I tak biedny Niutuś haczy tym ramieniem o framugi, stóły, krzesła, suszarkę do ubrań i ciągle tylko słychać Jego zapłakane "nie da, nie da". A wydaje mi się, że wystarczyłoby tylko przynieść prezent kompletny, czyli wyposażony w baterie, które to dałyby Dziecku jeszcze więcej frajdy, bo mogłoby Ono korzystać z pełni możliwości swojej nowej zabawki, poruszając za pomocą trzech dźwigni tym nieszczęsnym żurawiem w różnych płaszczyznach, co znacznie ułatwiłoby Mu przemieszczanie się po naszym i tak szerokim, jak na tutejsze warunki, domu. No ale któż kupuje dzieciom baterie do zabawek, które tego wymagają, prawda? I tak samochód po wielkiej irytacji ze strony Niutka i chyba jeszcze większej ze strony Niutkowej Mamy, czyli mnie wylądował w szafie na czas nieokreślony, kiedy to irytacja nam obojgu minie.

Ale wróćmy do prezentów. M. - największy grzesznik w rodzinie - otrzymał Pismo Święte. Chyba awansował w jakiś sposób, bo do tej pory dostawał jakieś zabawki, które i tak lądowały w rękach naszego Synka. Może Tata dostrzegł wreszcie, że Jego potomek dorósł na tyle, że już nie spędza czasu budując zamki z klocków (pomijając oczywiście chwile, w których bawi się z własną Pociechą)?

I na koniec ja, a tutaj hit sezonu - pyszne czekoladki i coś rzekomo do nowego ogrodu (wszak wkrótce się przeprowadzamy), czyli CHRYZANTEMA w donicy. Nie wiem, co chcieli mi przez to zakomunikować, w każdym razie, mnie się to jednoznacznie kojarzy... Ale ja się mogę nie znać...

...które okazuje się wcale nie być takie małe. No ale po kolei.

Niedawno pisałam o chwilach grozy, które przeżyłam w trakcie badania przez pewnego niewprawnego Pana Doktora. A dziś historii tej będzie ciąg dalszy - trochę optymistyczniejszy.

Jakoś to sobie w główce wszystko poukładałam, że człowiek, jako istota błądząca ma prawo do pomyłek, zwłaszcza jeśli dopiero się uczy. W związku z tym nad dziwnymi wynikami doktorowych pomiarów postanowiłam przejść do porządku dziennego, zrzucając winę na karb tak zwanego "błędu pomiaru", który zastosowany do badania sprzęt posiada, zwłaszcza niewprawnie użyty.

I kiedy już byłam oswojona z tym, że to tylko nic nie znacząca pomyłka - wszak Dzidzia tak samo ruchliwa, jak i wcześniej, więc raczej nic złego się nie dzieje - poszłam na wizytę kontrolną do mojej Lekarki Ogólnej (taka tu od niedawna procedura). Pani Doktor (swoją drogą fantastyczna kobieta, do której mam bardzo duże zaufanie) wymacała mój brzuch, posłuchała tętna Maleństwa przez taką śmieszną archaiczną trąbkę, zmierzyła mi ciśnienie i zadała kilka pytań, po czym orzekła, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Po badaniu jeszcze chwilę sobie rozmawialiśmy (byli tam również M. i Niutek) o tym, jak to świetnie przechodzę tę ciążę (faktycznie - teraz nie mam na co narzekać), potem trochę o Niutku i Jego gabarytach przy urodzeniu. I właśnie wtedy razem z M. wyraziliśmy naszą cichą nadzieję, żeby tym razem Dzidzia była ciut mniejsza. Pani Doktor rzekła uspokajająco, że Jej zdaniem, Maleństwo jest duże, ale na pewno nie aż tak duże, jak nasz Pierworodny. I niby powinna mnie tym uspokoić...

Niby... Zamiast tego zasiała cień niepewności. To, że Doktorek przy badaniu USG popełnił błąd, to już wiemy. Ale co, jeśli ten błąd jest duży? Co jeśli znacznie zaniżył masę ciała Dzidzi i przy porodzie okaże się, że znów mam do czynienia z małym wielkoludkiem? Najgorsze było to, że kolejna wizyta była umówiona dopiero na 9.09, czyli sześć dni po planowanym terminie. A to oznacza, że Dzidzia będzie nabierała masy jeszcze przez ponad miesiąc. Któż to wie do jakiego pułapu wówczas dobije? Czyż nie słuszniej byłoby jeszcze raz, przed terminem, sprawdzić, czy aby na pewno nie należałoby indukować porodu wcześniej?

I wszystkie te moje obawy tak poruszyły M., że chłopina stwierdził, że podjedzie do szpitala i skonsultuje całą sprawę z naszą znajomą Położną. Niestety tej, której szukał nie zastał, ale zastał tę pod której opieką się znajdowałam zarówno w tej, jak i poprzedniej ciąży, a więc historię zna. Gdy przejrzała moje papiery, również stwierdziła, że coś jest nie tak, więc na wszelki wypadek postanowiła wyłuszczyć mój przypadek Pani Doktor Głównodowodzącej. Ta przejrzawszy dokumentację, pokręciła z niedowierzaniem głową i zaaranżowała przyspieszoną wizytę na 26.08, czyli dziś.

A dziś dużo bardziej rozgarnięta Pani Doktor pomierzyła Dzieciątko dokładnie i okazało się, że waga Jego wynosi 3600 z groszami. Co oznacza, że założywszy, iż pomiar dokonany przez Pana Doktora jest poprawny, Dziecko przybrało 1200 w trzy tygodnie!!! No chyba mało możliwe, ale może ja się nie znam. W każdym razie Pani Doktor stwierdziła, że Maleństwo jest na tyle przeciętne, że wywoływać Go na świat nie ma potrzeby i niech sobie spokojnie poinkubatoruje w mamusinym brzuchu przynajmniej przez tydzień do 2.09, a wtedy zadecydujemy o terminie indukcji (o ile samo wcześniej nie zadecyduje, że chce już pooglądać sobie ten nasz piękny świat).

No i z jednej strony ulga, że wszystko jest w porządku i Dzidzia w normie się mieści. A z drugiej - po cichu liczyłam, że może jednak się odrobinę za dużo wychyliła i trzeba będzie Ją przed terminem z brzucha wygonić, że w końcu będę mogła potrzymać Ją w ramionach i się Nią zachwycać... A z bardziej przyziemnych rzeczy - położyć się wreszcie na brzuchu. A tu nici z moich marzeń... Znowu trzeba czekać... Ach te moje leniwe Dzieci, coś się na świat nie garną - Niutek przeterminowany dziesięć dni, tu co prawda jeszcze nic nie wiadomo, a do terminu zostało dni osiem, ale jak na razie rychłego rozwiązania nic nie zapowiada...

Ostatnio zachwycałam się tym, ilu nowych słów potrafi nauczyć się mój Niutek w ciągu jednego dnia. Jak nie gadał, to nie gadał, a teraz buzia Mu się wręcz nie zamyka! I można już z Nim książki wspólnie czytać, bo zapamiętuje konkretne słowa i wypowiada w odpowiednim momencie. I dogadać się wreszcie z Nim można, bo w miarę wyraźnie artykułuje swoje potrzeby. I wypowiada słowa zarówno w języku ojczystym, jak i języku tubylców. I niby jest sielanka, ale...

No właśnie jest też "ale", które sprawia, że robię się coraz mniej wniebowzięta faktem błyskawicznego poszerzania zasobu słownictwa przez mojego rezolutnego dwulatka. Otóż Młody włączył sobie tryb "papuga", czyli powtarzania zasłyszanych wyrazów. Niestety (a może stety, moje odczucia wobec poniższego są niebywale ambiwalentne) tryb ten posiada sprytną funkcję "uśpienia", co oznacza ni mniej, ni więcej, jak tylko to, że wyrazy, które będą powtórzone zostają wybierane w sposób losowy. Innymi słowy - nie znasz dnia, ani godziny, kiedy Niutek ubzdura sobie coś po tobie powtórzyć. I może nic w tym złego, ale z drugiej strony ów tryb "uśpienia" bardzo usypia - naszą rodzicielską czujność. Jako, że Synuś nie używa jakiegoś konkretnego schematu przy powielaniu naszych wypowiedzi, to zdarza nam się zapomnieć, że w ogóle jest do tego zdolny. I cóż? I wtedy właśnie znienacka i z całym impetem uderza - oczywiście w najmniej odpowiednim momencie, powtarzając najmniej odpowiedni wyraz dla swych dwuletnich ust. A my tylko wytrzeszczamy oczy w zadziwieniu, stukamy się w czoła nad naszą nieodpowiedzialnością i przyrzekamy sobie pilnować języka. A wierzcie mi, to wcale nie jest łatwe - zwłaszcza, jeśli ma się tak niewyparzoną gębę, jaką ja posiadam...

Ech, to rodzicielstwo...

Dzisiaj się rozstaniemy... A właściwie to już się rozstaliśmy, bo robię sobie (mniej lub bardziej przymusowy) urlop od zajęć, które od marca wypełniały mi środowe wczesne popołudnia. I trochę mi szkoda tego czasu, bo były to chwile bardzo miłe, wypełnione śmiechem, wzruszeniami, a także możliwością zdobycia nowej wiedzy i umiejętności. Teraz jestem zmuszona pożegnać się z nimi, by skupić się na nadchodzących obowiązkach macierzyńskich, które z pewnością wypełnią mi każdy wolny moment do granic możliwości.

A cóż to za chwile, za którymi mi tak tęskno? Otóż jest to po części kolejny krok w realizacji mojego wielkiego PLANU (który zresztą ulega coraz większym modyfikacjom) - wolontariat. Swego czasu zgłosiłam się jako wolontariuszka do dziennego domu terapii zajęciowej dla osób borykających się z chorobami psychicznymi. Po długim okresie oczekiwania i wypełniania formalności, wreszcie w marcu zostałam przyjęta. Oddelegowano mnie do pomocy przy robieniu zakupów jednemu z członków oraz do Klubu Seniora, w którym osoby po 60. roku życia miło i aktywnie spędzają dwie godziny tygodniowo.

I właśnie dzięki owemu Klubowi miałam okazję pokucharzyć, zagrać w bingo pierwszy raz w życiu, spróbować swoich sił w tańcu znanym z amerykańskich filmów o Teksasie, a ostatnio odkryć w sobie lichy talent malarski. A wszystko oczywiście w sympatycznej i bardzo nieformalnej atmosferze, z obowiązkową herbatką w połowie każdego seansu.

No i tak się już do tego przyzwyczaiłam, że jakoś tak smutno mi to zostawiać nawet na kilka miesięcy. Zwłaszcza, że pożegnanie, jakie przygotował dla mnie personel, bardziej przywodziło mi na myśl rozstanie, niż pójście na urlop... Przynajmniej zapewnienia, że będą z niecierpliwością oczekiwać mojego powrotu, trochę osłodziły mi tę ostatnią środę...

Niutek od jakiegoś czasu strajkował w kwestii mycia zębów, co wcześniej stanowiło jeden z Jego ulubionych rytuałów dnia codziennego. Z tego względu cała ta demonstracyjna niechęć wobec szczoteczki wydała mi się nad wyraz podejrzaną sprawą. Aż tu nagle - ni z tego, ni z owego - powróciła miłość do dbania o higienę jamy ustnej (do tego stopnia, że któregoś dnia, Niutek postanowił umyć swoje perełki dwa razy w ciągu jednego poranka - raz z Tatą, a drugi raz ze mną). To wydało mi się jeszcze bardziej podejrzane, więc udałam się do podstępu, aby sprawdzić co jest na rzeczy i tak zmanipulowałam mojego Pierworodnego, że otworzył swoją paszczkę, tak szeroko, jak tylko potrafi, a ja w tym czasie mogłam spokojnie przejrzeć stan Jego uzębienia. I oczywiście moje przypuszczenia, że coś się dzieje, okazały się trafione, albowiem doliczyłam się dodatkowych trzonowców w liczbie sztuk 2, jeden po prawej, a drugi po lewej stronie dolnej części szczęki. Odetchnąwszy z ulgą, że nie jest to kolejne kapryśne oblicze buntu dwulatka, władającego moim Synkiem w bliżej nieokreślonych interwałach i ucieszywszy się, że te niezdecydowane do tej pory piątki, postanowiły się wreszcie ruszyć, z niecierpliwością czekam chwili, kiedy i górne się wyrzną, aby mieć pewność, że ząbkowanie starszej i młodszej mojej Pociechy jednak nie zbiegną się w czasie...

Poza tym Niutek postanowił przemówić! Co jest dla nas nie lada zaskoczeniem, albowiem nic nie wskazywało na to, że nasz mały Uparciuszek wypowie jakiekolwiek słowa, poza "mama", "tata", "baba", "Gaga" i oczywiście "nie!", jeszcze w tym wcieleniu. No ale, ku naszej wielkiej uciesze, stało się! Co więcej mówienie spodobało Mu się do tego stopnia, że niemal każdego dnia zaskakuje nas kolejnymi nowymi wyrazami ze swojego słownika. Jako, że mieszkamy na wygnaniu i dostęp do książek mamy prawie wyłącznie w języku tubylców, to spora część Niutkowego zasobu słów jest zagramaniczna. Do tego Skubaniutki zaczyna ze mną "czytać" swoje ulubione wiersze i bajki, dopowiadając w odpowiednim momencie odpowiednie wyrazy. Może to i nic nadzwyczajnego, ale moje serce książkowego mola niesamowicie w tych chwilach rośnie...

A teraz odrobina horroru, dotycząca młodszej mojej Pociechy. Otóż w piątek byliśmy na badaniach kontrolnych przyrostu masy Dzidzi. Pomijając fakt, że do gabinetu weszliśmy z około dwugodzinnym poślizgiem, okazało się, że trafiliśmy na lekarza-żółtodzioba. W tym kraju powszechnie przyjętą normą jest wykonywanie jedynie dwóch badań USG w czasie ciąży, jednak ja jakimś cudem trafiłam pod opiekę szpitala, w którym takie badania robi się na każdej wizycie u lekarza. Jednak pan lekarz-żółtodziób miał "szczęście" pracować w jednostce, w której tak wysoko wyspecjalizowany personel medyczny takimi pierdołami nie zajmuje się. W związku z czym, znalazłszy się w tej placówce, miał drobne problemy z obsługą ultrasonografu, którego najprawdopodobniej ostatni raz używał w trakcie swojej kariery akademickiej. No ale do rzeczy - badanie trwa, lekarz-żółtodziób odrobinę się mota za sprzętem, przepraszając, co chwilę i tłumacząc, że wcześniej to nie należało do jego obowiązków, co z M. zdążyliśmy już zauważyć. Obmierzenie główki i brzuszka jakoś poszło. Serduszko się pokazało, bije miarowo - wszystko ok. Przyszła pora na nóżkę... Lekarz-żółtodziób szuka, szuka, jeździ głowicą po całym moim, sporych już rozmiarów, brzuszysku... i nic! Ki czort! Jeszcze trzy tygodnie temu nóżki były, a teraz nagle zniknęły, rozpłynęły się, wsiąkły? Ja cała w nerwach, M. też, ale widzę, że pan dochtór jeszcze bardziej. Myślę sobie - pewnie zaraz wezwie jakieś posiłki, ale nie! Eureka! Odnalazła się zaginiona, więc kolejny pomiar zaliczony. Pytamy o szacowaną wagę, spodziewając się usłyszeć liczby oscylującej w granicach trzech kilogramów, a tu niespodzianka - lekarz orzeka, że jest 2300. Szok, to chyba najłagodniejsze określenie uczucia, które się wówczas we mnie obudziło, bo masa podana przez pana doktora oznacza, że Maleństwo przybrało niecałe 200 gramów przez trzy tygodnie! A to raczej stanowczo za mało, jak na ten etap ciąży. Ale zanim odzyskałam zmysły na tyle, żeby zażądać kogoś bardziej kompetentnego w celu weryfikacji poczynionych przez pana doktora pomiarów, już wychodziłam z gabinetu słysząc tylko głos lekarza informującego mnie, że spotkamy się za pięć tygodni, jeśli ciąża mi się przeterminuje. No i od tamtej pory oczywiście stresuję się, czy wszystko aby na pewno jest w porządku. M. oczywiście twierdzi, że mam się nie przejmować, a ten wynik z kosmosu zrzucić na karb słabego przygotowania technicznego pana doktora. Próbuję sobie to tak tłumaczyć, ale jako do kobiety ogarniętej przez burzę hormonów, niewiele do mnie dociera z logicznych wyjaśnień i cały czas noszę w sobie uczucie niepokoju, które pewnie potowarzyszy mi już do rozwiązania... A swoją drogą, dziwnie będzie, jak okaże się, że tym razem powiłam "liliputka"...

I stało się dokładnie tak, jak podejrzewałam - żaden z oglądanych przez nas w poniedziałek domów nie zdołał nas zachwycić. Mało tego, dwa z nich to były jakieś klatki dla szczurów, czy innych gryzoni! Tyle w nich było przestrzeni, że człowiek nie miał się gdzie obrócić. No i jak tu myśleć o zasiedleniu takiej klitki z małym huraganem, w osobie syna mego Niutka? Toż on by wciąż poobijany chodził. No ale przejdźmy do rzeczy - mankamentów było sporo: od niewielkiej powierzchni, poprzez zupełny brak ogródka, niezbyt bezpieczne sąsiedztwo, aż do nadmiernej wilgoci, która prognozowała pojawienie się w niedługim czasie nieproszonego lokatora w postaci grzyba na ścianie... To jak dla nas wystarczające powody, by owe kandydatury odrzucić. Co prawda w tym zawilgoconym domu była fantastyczna kuchnia - jasna, przestronna, z mnóstwem szaf i szafeczek, które bez problemu pomieściłyby wszystkie moje graty, ale cóż z tego? Zdrowie ważniejsze!

I tak właściwie to z pięciu domów, które mieliśmy obejrzeć (oglądaliśmy jedynie cztery, bo piąty okazał się być położony przy głównej ulicy, o co nie do końca nam chodziło, kiedy wspominaliśmy w agencji nieruchomości o cichej i spokojnej okolicy...), tylko jeden w nieznacznym stopniu spełniał nasze oczekiwania. Miał jakiś tam niewielki ogródeczek, porośnięty trawą, dwie sypialnie (nie nazwałabym ich dużymi, niech będzie, że średniej wielkości) o podobnych wymiarach, które zostałyby zaadaptowane na pokoje dziecięce, no i naprawdę maleńką kliteczkę, w której moglibyśmy osiąść my, chociaż po wstawieniu tam małżeńskiego łoża i trzydrzwiowej szafy, musielibyśmy poruszać się lewitując nad tymi sprzętami... Także jest to naprawdę ostateczność.

Oczywiście przemiły Pan z jednej agencji i równie urocza Pani z drugiej, widząc nasze rozczarowanie, jeszcze raz poprosili o sprecyzowanie naszych oczekiwań i pożegnali się z nami słowami, że na pewno skontaktują się z nami, jak tylko pojawi się u nich w ofercie dom spełniający nasze wymogi. Poczekamy, zobaczymy, ile w tym było szczerych intencji, a ile czystego marketingu...

Najbardziej mnie martwi, że już sierpień za pasem i, niby jeszcze tyle czasu na poszukiwania i podejmowanie ostatecznych decyzji, ale w praktyce to minie on, jak z bicza strzelił i pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie zostaniemy z ręką w nocniku i jednak uda nam się znaleźć wymarzone gniazdko...

Jak już wcześniej pisałam, przyszło nam się przeprowadzać kolejny raz. Co za tym idzie - czas poszukać sobie jakiegoś nowego lokum. Trochę to trudne, zważywszy na to, że standardy nam się trochę podwyższyły, od czasu, kiedy zamieszkaliśmy tutaj. No, ale to chyba nie grzech chcieć zamieszkać w bardzo spokojnej okolicy, kiedy ma się (a raczej lada moment będzie się miało) dwójkę małych dzieci, nieprawdaż? A własna łazienka w pokoju jest naprawdę bardzo wygodna. Prócz tego mieć kawałek porośniętego trawą ogródka i spore pokoje, aby te małe szkraby o niespożytej energii miały gdzie hasać, to chyba też niezbyt wysokie wymagania. Ot, szukamy wygodnego domu rodziny z małymi dziećmi. Do tego nieduża odległość do miejsca pracy M. i jakieś przedszkole w okolicy, bo od przyszłego września trzeba będzie Starszaka do takowego przybytku posłać - i dla nas to już pełnia szczęścia.

Aby ziścić mrzonki o takim gniazdku, trzeba było rozpuścić wici i przepytać znajomych na okoliczność spokojnej i sielankowej atmosfery w miejscach, które potencjalnie braliśmy pod uwagę, jako docelowe dla naszego osiedlenia się w nich. A potem przeszukaliśmy internet, aby znaleźć potencjalne kandydatury domostw, chętnych przyjąć nas w swoje podwoje. I w końcu, w miniony piątek, przystąpiliśmy do ostatecznego castingu, oglądając pierwszą partię wybranych przez nas i zasugerowanych przez przedstawicieli agencji posiadłości.

Skończyło się na tym, że po czterech obejrzanych domach, oboje z M. mieliśmy dokładnie takie same odczucia - BIERZEMY PIERWSZY! I, mimo że obiecaliśmy sobie nie podejmować decyzji pochopnie i nie wybierać pierwszego lepszego, który się nawinie, to strasznie się na tymże zafiksowaliśmy. A jest na czym! Z pozoru, czytaj z zewnątrz, nic specjalnego - wygląda jak jakiś, nie przymierzając, barak. Ale mądre przysłowie głoszące: "Nie oceniaj książki po okładce", bo wnętrze przerosło nasze najśmielsze oczekiwania. Parter, prócz holu i kuchni, posiada DWA salony, z których jeden w naszej wyobraźni już przeistoczył się w bawialnię dla naszych pociech. Z owej planowanej przez nas bawialni wychodzi się na coś w rodzaju patio, a stamtąd do ogrodu, dość sporego jak na tutejsze warunki, całego w zieleni trawy i rosnących pod płotem krzewów. Gdzieś na uboczu tej oazy przycupnęła szopa - będzie gdzie chować kosiarkę i podwórkowe zabawki Maluchów. Natomiast piętro mieści w sobie trzy bardzo przestronne sypialnie, z czego dwie bez przesady można nazwać wręcz ogromnymi. Do tego jedna z nich wyposażona jest w prywatną łazienkę, również niemałych rozmiarów, z oknem! Oczywiście o łazience głównej nie ma co wspominać, jako że w żaden sposób nie odstaje od całej reszty. I na koniec to, co chyba najbardziej przykuło uwagę mojego kochanego M. - dom ma garaż! I to "wbudowany"! Nie trzeba będzie już zostawiać auta pod chmurką! I jak tu się nie zakochać?

Zakochanie, zakochaniem, ale resztki rozsądku w nas jeszcze pozostały, tak jak i pozostało jeszcze trochę czasu na poszukiwania, więc aby tego wszystkiego nie zmarnować, jutro wyruszamy na kolejne inspekcje, tym razem ocenie poddamy pięć domostw, w tym jedno na tej samej ulicy, co powyżej opisane spełnienie naszych oczekiwań. I zobaczymy, jak one wypadną na tym tle. A dodam tylko, że ostatnio każdy kolejny dom prezentował się niebywale blado...

Nareszcie udało nam się skompletować "dorosłe" łóżko dla naszego Pierworodnego. Jest rama, materac, barierka zabezpieczająca przed wypadnięciem - innymi słowy - można już w nim spać.

Niutek nie mógł się tego dnia doczekać od momentu, w którym ów łóżko (jeszcze nie do końca kompletne) zagościło w Jego pokoju, więc gdy nastał ten wielki dzień (a raczej wieczór), Jego emocje sięgnęły zenitu. Albo i sfer o niebo wyższych, bo Bidulek sam nie wiedział, co ma ze sobą począć. Najpierw "pomagał" Tacie i Wujkowi porządnie zamontować barierkę, potem mnie w ścieleniu łóżka, a na koniec wypełnił swoje nowe "legowisko" wszystkimi maskotkami, które znajdują się w Jego posiadaniu, po czym ułożył się między nimi, oświadczając, ze nigdzie się stamtąd nie rusza. Żadne negocjacje, prośby, ani też groźby nie były w stanie odwieść Go od podjętej decyzji - On zostaje i już! Tak więc wieczór zakończył się niezbyt przyjemną (zwłaszcza dla ucha) awanturą podczas mycia i przebierania w piżamę. Za to, kiedy już wreszcie czysty i odpowiednio oporządzony Niutek trafił do swojego nowego łóżka, był tak przejęty, że leżał wgapiony w sufit, przytulając dwa ze swoich pluszaków i nawet nie drgnął przez cały czas czytania bajki i śpiewania kołysanki, o czym wiadomo mi już z relacji M., którego Młody tego wielkiego wieczoru wybrał do spełnienia przedsennych rodzicielskich obowiązków.

Pierwsza noc w nowym łóżku zakończyła się dość wcześnie, gdyż o 5.00 nad ranem, kiedy to mój Synek z impetem otworzył drzwi, o mały włos nie przestawiając całej ściany, a gdy udało mi się dotoczyć do Jego pokoju, powitał mnie gromkim: "Am! Pić!". Na całe moje szczęście udało mi się Go przekonać, żeby zamiast tego skorzystał z wc i wskoczył do naszego łóżka dospać. Ale już druga noc była o wiele pomyślniejsza - bez awantur i przespana od 9.00 do 9.00! Oby tak Mu na stałe zostało...

Akt I

Jako, że na niedzielę zapowiadała się piękna, prawdziwie letnia, pogoda, postanowiliśmy wybrać się na rodzinną wycieczkę do jakiegoś miejsca, którego jeszcze nie widzieliśmy. Wybór nasz padł na wodospad Eas Chuirt an Phaoraigh oraz położoną niedaleko posiadłość Eastat Chuirt an Phaoraigh, by obejrzeć przynależące do niej ogrody.

Zerwaliśmy się więc bladym świtem rzeczonej niedzieli i, jak to zazwyczaj u nas bywa, wyruszyliśmy w drogę z około pół godzinnym opóźnieniem, w stosunku do planowanej godziny odjazdu.

Zasobni w dobre humory i przepyszne jadło przemierzaliśmy drogi i dróżki Zielonej Wyspy, by móc przez jeden dzień rozkoszować się błogim spokojem na łonie mniej lub bardziej naturalnej przyrody. I prawie nic nie mąciło naszego nastroju, prócz stalowoszarych chmur, zwieszających się posępnie nad horyzontem... Jednak wciąż mieliśmy nadzieję na rozpogodzenie, wszak w prognozach pisali... No tak - pisali. I cóż z tego? Każdy, kto bodaj przez chwilę tu mieszkał wie, jak zdradliwa lubi być tutejsza aura. Tak więc nic dziwnego, że i z nas postanowiła sobie zadrwić, zsyłając nam deszcz kilkanaście mil przed końcem naszej długiej podróży. Na szczęście była to z jej strony tylko niewinna psota, bo kiedy już znaleźliśmy się u celu, po wodzie nie było śladu. A i chmury wydawały się przerzedzać, ukazując tu i ówdzie jasny błękit nieba.

Akt II

Na miejscu, po nabyciu biletów wstępu, udaliśmy się na spacer po ogrodach. I muszę przyznać, że był to spacer bardzo miły i przyjemny, nawet biorąc pod uwagę fakt, że ja z tym moim ośmiomiesięcznym brzuchem miewam problemy, żeby się gdzieś dotoczyć. A tu - niespodzianka - maszerowałam dziarsko razem ze współtowarzyszami i nawet udało mi się wkulać na tę oto niewielką wieżyczkę:



z czego byłam bardzo dumna.

Ogrody okazały się być mniej lub bardziej urodziwe - zależy kto, co lubi. Mnie osobiście najbardziej przypadł do gustu Ogród Japoński, ale w tym akurat nie ma nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że już od jakiegoś czasu choruję na tego typu architekturę krajobrazu (do tego stopnia, że jeśli kiedyś będzie mi dane zasiedlić jakieś własne terytorium, to coś takiego będzie zdobić posiadany przeze mnie kawałek ziemi). Było w nich pełno różnego rodzaju studzienek, stawów, fontann, sadzawek, cieków wodnych i innych tego typu atrakcji. Zgodnie z tradycyjnym przesądem pielgrzymów, zwiedzających dane miejsce po raz pierwszy postanowiliśmy wrzucić po monecie do pierwszej napotkanej studzienki, aby tu jeszcze kiedyś wrócić. I tak na dnie wylądowało pięć dwupensówek... Nie wzięliśmy pod uwagę tylko jednego istotnego szczegółu, że naszemu Niutkowi wrzucanie pieniążków do wody bardzo przypadnie do gustu... A że wody, jak już wspomniałam, w ogrodach było mnóstwo, okazało się, że pod koniec spaceru nasze portfele są dużo lżejsze, aniżeli na początku tej eskapady.

Kiedy już nasyciliśmy nasze oczy widokiem stworzonej ludzką ręką zielonej enklawy, postanowiliśmy nasycić je widokiem natury takiej, jaką ją Matka Gaja powołała do życia, wcześniej nasyciwszy nasze żołądki, albowiem była już dobra pora obiadowa. Tak więc wyruszyliśmy w stronę wodospadu, gdzie po uprzednim posileniu się mięsiwem z grilla w towarzystwie średnio udanej surówki, podziwialiśmy piękno tego naturalnego tworu:



Oj piękne to było, nie powiem... I tylko Niutek uszy zasłaniał, bo Mu zbyt duży szum spływającej po skałach wody zdawał się doskwierać (dziwne to trochę, bo jak swoją małą paszczkę na cały regulator rozedrze, to jakoś Mu decybele nie przeszkadzają).

Akt III

A kiedy słońce powinno było chylić się już ku zachodowi, to przypomniało mu się, że dość słabo przeświecało przez chmury i postanowiło nadrobić całodzienne zaległości. I nagle zrobiło się pięknie, jasno i przyjemnie, więc w drodze powrotnej postanowiliśmy zahaczyć o wielką wodę z prawdziwego zdarzenia i pokierowaliśmy nasze pojazdy nad brzeg morza w miejscowości o wdzięczne nazwie Bre.

Na miejscu okazało się, że tuż koło plaży rozstawiło się wesołe miasteczko, na widok którego Niutkowe oczy roziskrzyły się, mówiąc: "nie odejdę stąd, póki się na czymś nie przejadę". A jako, że takie uwielbienie do karuzeli wyssał z matczynym mlekiem, to nie musiał, żadnych scen urządzać, by swą zachciankę spełnić, bo i ja sobie skwapliwie skorzystałam z okazji, by powrócić do czasów dzieciństwa i pokręcić się na atrakcjach, na które ciężarne wpuszczają. I tak wsiedliśmy sobie razem z Synkiem na karuzelę rodem z pozytywek i dumnie dosiadłszy rumaka, delektowaliśmy się podmuchami wiatru we włosach. Potem Niutek z Tatą postanowili zażyć prawdziwie męskiej przygody i wsiedli do kolejki górskiej, przypominającej swą formą bardzo głodną gąsienicę. A na koniec, już wszyscy - Niutek, M., moja Siostra i mój przyszły Szwagier oraz ja (w swojej skromnej, wielorybiej osobie) wsiedliśmy do wagonika Diabelskiego Młyna, by z góry popatrzeć na tę urokliwą nadmorską miejscowość, która w tak oto prezentowała się, skąpana w ciepłym świetle zachodzącego leniwie słońca:







A na zupełny koniec naszej wielkiej wyprawy, postanowiliśmy zanurzyć nasze stopy w chłodnej wodzie i brzegiem morza wrócić do samochodów:




Epilog


Do domu wróciliśmy po północy, zmęczeni i szczęśliwi, że choć na jeden dzień udało nam się oderwać od otaczającej nas szarej rzeczywistości i obowiązków dnia codziennego. M. stwierdził nawet, że takie wypady powinny stać się naszą comiesięczną tradycją. Ja jestem jak najbardziej za!

Pozdrawiam serdecznie wraz z moim "podręcznym stolikiem na kawę", jak to ma we zwyczaju określać moje brzuszysko ma rodzona Siostra:



I na dobranoc odchodzę razem z moimi Mężczyznami, skąpana w blasku zachodzącego słońca, życząc Wam mnóstwa równie miłych chwil...

Powoli, bo powoli, ale w końcu ruszyłam z przygotowaniami. W końcu zostało już tylko jakieś półtora miesiąca, a więc czas nagli (nadal bardziej mojego ukochanego M., niż mnie, ale dla świętego spokoju, niech już mu tam będzie, że coś robię w kwestii przygotowań do powitania na świecie naszego kolejnego potomka). I tak zakupiłam niezbędne rzeczy do spakowania do szpitalnej torby, a także uprałam wygrzebane z odmętów pajace i bodziaki po Niuteńku (Boziu, jakie to wszystko maleńkie!). Dziś wrzucę pieluchy tetrowe, no i przy odrobinie chęci, których w tej materii nie posiadam w ogóle, zabiorę się za wyprasowanie tej sterty.

No i chyba powinnam zagęścić ruchy, odnośnie tych przygotowań, bo ze słów pani doktor, prowadzącej moją ciążę, wywnioskowałam, że poród może tym razem nastąpić trochę wcześniej, niż oczekuję, a to ze względu na to, że chcą mnie biedną dobrzy ludzie oszczędzić i nie dopuścić do tego, by i kolejny mój potomek był taaaki duży. Póki co dzidzia wydaje się dążyć do 4 kilogramów, co mnie osobiście bardzo odpowiada. A co na to pani doktor? Zobaczymy na kolejnej wizycie już 05. sierpnia...

Tak tylko króciutko, żeby mi to gdzieś nie umknęło... Ostatnio Mama M., która spędza u nas część swoich dłuuugich wakacji, przyszła do mnie i tajemniczym głosem mówi, że miała SEN. Otóż przyśniło Jej się, że urodziłam dziewczynkę 51 centymetrów długą i ważącą 3250 gram. Oczywiście dane zapisane, żeby po porodzie porównać i sprawdzić na ile sen okazał się proroczy. Chociaż ja osobiście uważam, mając w pamięci poród mojego pierworodnego Dziecięcia, że takiej kruszynki, to raczej nie powiję... No ale, jak to mówią, pożyjemy - zobaczymy... Więc poczekamy te dwa miesiące i sprawdzimy, czy Teściowa ma zdolności jasnowidzenia i sen ów był proroczy.

A póki co jesteśmy z M. na etapie wymyślania drugiego imienia dla ewentualnego potomka płci męskiej (pierwsze zostało zaakceptowane po długiej batalii) oraz wyboru dwóch z trzech i ustalenia kolejności imion dla ewentualnej córy (chociaż, to bardziej zagwozdka dla M., któremu, chcąc nie chcąc, dałam w tej kwestii pełną swobodę i to bynajmniej w granicach rozsądku...). Poza tym pozostaje jeszcze kwestia spakowania torby szpitalnej, do czego mnie się absolutnie jeszcze nie spieszy (jako, że moje poczucie czasu, mimo rosnącego z dnia na dzień brzucha, utknęło gdzieś na początku 6. miesiąca), a z kolei dla M. wydaje się to być sprawą najwyższej wagi państwowej, przez co ciągle mnie ponagla - na Jego nieszczęście z mizernym skutkiem. Oprócz powyższych, najistotniejszych, pozostają jeszcze takie mało znaczące szczegóły, jak upranie i uprasowanie niemowlęcych wdzianek, a także przygotowanie kącika dziecięcego w naszej alkowie. Ja jednak mam takiego luza, jeśli o to wszystko chodzi, że ledwie myśli o tym przepływają przez moją głowę, nie mówiąc już w ogóle o próbie podjęcia jakichkolwiek działań zmierzających do zmiany porządku rzeczy na jedyny słuszny w obliczu rychłego przyjścia na świat kolejnego potomka.

Coś mnie się wydaje, że ten mój "tumiwisizm" niezbyt dobrze wróży mojej przyszłej karierze podwójnej mamy... Ale czy jest sens się spinać?...

No i wyszło długo...

Dzisiaj Niutek skończył dwa lata! (Boże, jak ten czas szybko umyka...) Jako, że to dzień powszedni i M. w pracy od świtu do zmierzchu, impreza odbyła się w minioną niedzielę. I jak w tytule - przewodnim motywem byli piraci. I tak nie obyło się bez pirackich banerów, kubków, talerzyków, serwetek z wizerunkami piratów oraz balonów z Jolly Rogerem, które tak skutecznie przykuły Niutkową uwagę, że nawet nie zauważył stolika, na i pod którym leżały. Nie muszę chyba dodawać, że ów stolik i stojące tuż obok niego krzesełko, były urodzinowym prezentem... W każdym razie balony zrobiły furorę - fruwały po całym pokoju, wywołując uśmiech na twarzy Niutka i masę wysokich dźwięków wydobywających się z Jego usteczek. Kiedy już wszystkie znalazły się na podłodze, Młody wreszcie spostrzegł to, co pod nimi, czyli prezent właściwy w postaci wcześniej wspomnianych stolika i krzesła. Oczywiście zaczęło się przymierzanie, przesuwanie i ogólnie taniec z meblami po całym salonie. Gdy pierwszy prezent był już w miarę oswojony, przyszła pora na następne, trochę mniejsze podarki, i tak Babcia wyczarowała prawdziwie muzyczne cuda prosto z filharmonii - bębenek i marakasy. Oczywiście kreatywny Niutek znalazł nowe zastosowanie dla tych ostatnich i postanowił używać ich jako pałeczek do grania na bębenku, co tym bardziej utwierdziło mnie w przekonaniu, że do twarzy byłoby Mu z perkusją i chyba trzeba będzie w niedługim czasie w owo ustrojstwo zainwestować.

Następnie nadszedł czas na gwóźdź urodzinowego programu, czyli TORT! Tort był wielki i to dosłownie - sześć warstw ciasta zatopionych w polewie twarogowej, a na górze statek wykonany z suszonych owoców i orzechów. No i oczywiście świeczka. Z dmuchania jednak nic nie wyszło, bo Niutkowi sztuka nie powiodła się za pierwszym razem, wobec czego doszedł do wniosku, że nie ma co się wysilać - niech inni dmuchają. No i zdmuchnął Tata, który musiał też tort pokroić, albowiem krem pływał do tego stopnia, że musieliśmy ciasto zamknąć w zamrażalniku, co odbiło się na łatwości krojenia, jednocześnie poprawiając jego walory smakowe. Oj pyszny ten tort wyszedł, pyszny!!! Co prawda wizualnie z zewnątrz nie bardzo, za to w środku... I tylko dlatego przyznam się, że to ja go zmajstrowałam. A wyglądało to "cudo" tak:



Po torcie nadszedł czas na ostatni tego dnia prezent, który przyniósł Niutkowi najwięcej frajdy - trampolinę. Kiedy w końcu udało się ją rozstawić (a zajęło to mnóstwo czasu zaprawionemu w bojach M.), zabawie nie było końca. Niutek szalał i szalał, podskakiwał, przewracał się biegał, krzyczał i piszczał z radości, aż w końcu tak się zmęczył, że się na niej położył, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu. Ale nawet to nie skłoniło Go do opuszczenia nowej zabawki.

A na zakończenie tego dnia pełnego wrażeń kuchnia, w postaci Niutkowej mamy, zaserwowała lody i sałatkę owocową - tak na słodki sen...

I pomyśleć, że to dopiero początek imprezowych szaleństw dla naszej rodzinki! Następna okazja - urodziny M. już w najbliższy wtorek. A tydzień później będziemy świętować trzecią rocznicę naszego ślubu. Oj zebrało się tego troszkę w jednym czasie...

Wczoraj byliśmy u lekarza popodglądać naszego Maluszka. Okazało się, że nasze śliczne dziecię jest przeciętnej wagi, co szczerze nas ucieszyło. Po wyjściu z gabinetu śmiałam się, że jesteśmy strasznie wyrodni z radością przyjmując wiadomości o przeciętności własnego dziecka, wszak każdy rodzic marzy o tym, żeby jego potomek był wyjątkowy... A my co? Oczywiście wszystko na opak! Ale zważywszy na to, z jakimi gabarytami narodził się nasz pierworodny, to uważam, że mamy najświętsze prawo cieszyć się z tego, że nasze drugie dziecię postanowiło się nie wybijać ponad średnią - przynajmniej w tej dziedzinie.

A poza tym, to przyjechała do nas Mama M. więc jestem trochę odciążona w swoich codziennych obowiązkach, a zwłaszcza w zajmowaniu się Niutkiem. Nie widzieli się od marca, więc zdążyli się tak za sobą stęsknić, że nie całymi dniami nie opuszczają się na krok. Nie powiem, żeby mi to jakoś bardzo przeszkadzało... Przynajmniej mam odrobinę więcej czasu dla siebie. Albo raczej powinnam napisać, że miałabym odrobinę więcej czasu dla siebie, gdyby nie jeden mały szkopuł - na przełomie czerwca i lipca mamy wielką kumulację niezwykle ważnych uroczystości, do których trzeba się odpowiednio przygotować. Zaczyna się to wszystko od Niutkowych urodzin, do których co prawda pozostało jeszcze kilka dni, ale mając na względzie ograniczoną swobodę czasową mojego ukochanego Małża, impreza z tej okazji odbędzie się jutro. Tak więc zamiast korzystać z danej mi swobody, wylegując się na kanapie z książką w ręku, siedzę w kuchni i czaruję torcik, który już zdążył doprowadzić mnie do szewskiej pasji... Mam nadzieję, że wyjdzie, bo jak nie to chyba popadnę w czarną rozpacz...

M. dojrzał do decyzji, żeby skończyć z tą gównianą (dosłownie i w przenośni) robotą i poszukać szczęścia gdzie indziej. Szczęście znalazł z pomocą przyszłego Szwagra (miejmy nadzieję...), czyli faceta mojej Siostrzyczki. I tak od kilku tygodni zarobiony jest niemalże 24h/dobę przez 7 dni w tygodniu. I niestety w perspektywie ma jeszcze kilka takich zwariowanych tygodni, bo tak z dnia na dzień z pracy zrezygnować nie może... A po tych kilku tygodniach będzie już trochę luźniej, bo pozbędzie się części godzin w obecnym miejscu pracy i będzie tak sobie "wegetować" do września, aż Jego nowy szef będzie mógł zaoferować Mu pełen etat.

No i tyle z wieści dobrych...

A z tych mniej dobrych, to niestety nowe miejsce pracy M. znajduje się w pewnej odległości od naszego obecnego miejsca zamieszkania, co na dłuższą metę może być męczące i uciążliwe, biorąc pod uwagę codzienne niemalże dojazdy po 40 minut w jedną stronę. I w związku z tym - wieść jeszcze gorsza - doszliśmy do rozsądnego wniosku, jedynie słusznego zresztą, że nie ma co biadolić, trza się będzie przeprowadzić! AGAIN!!! Nie, żebym nie miała dość po ostatnim razie... I żeby mi się tu nie podobało... Ale cóż, jak mus - to mus i nie ma przebacz! We wrześniu kończy nam się umowa najmu i pewnie wtedy zabierzemy manatki, i osiedlimy się w zupełnie nowym miejscu, licząc na taką samą sielankę, jaką mieliśmy tutaj...

A najgorsze z najgorszych jest to, że we wrześniu, to już będzie nas czwórka i jak na razie moja wyobraźnia, mimo usilnych prób nie ogarnia, w jaki sposób zdołamy się spakować, przemieścić i zagnieździć z dwójką Brzdąców...

Czas gna jak szalony. Dzień za dniem upływa tak niepostrzeżenie, że ledwo się orientuję, że zostało mi już tak niewiele czasu... z brzuchem. Zaledwie sto dni do terminu. Co prawda bardziej nastawiam się na to, że Dzidzia weźmie przykład ze swego starszego brata i wyjdzie spóźniona o jakieś dwa tygodnie, ale ta umowna data porodu to zawsze jakiś punkt odniesienia, dzień, którego z niecierpliwością wyglądam. A poza tym, może tym razem będzie inaczej i Maleństwo pospieszy się o kilka dni? Prawdę mówiąc, szczerze by mnie ucieszył taki prezent urodzinowy. Ale na rozwiązanie przyjdzie mi jeszcze poczekać te trzy miesiące... A póki co mogę sobie gdybać: kiedy Dziecię się pojawi, jakiej będzie płci... I czule głaskać się po brzuchu, którego już za tak niedługo przyjdzie mi się pozbyć...

No i jest jeszcze jedna kwestia, z którą będę musiała się uporać, najlepiej do porodu, imię dla tego małego szkraba... Jak na razie sytuacja jest patowa - M. sabotuje wszelkie moje propozycje, co gorsza, nie podając żadnych swoich typów. Muszę Go trochę przycisnąć, bo chciałabym mieć wszystko przygotowane na przyjście Dziecinki na świat - z imieniem włącznie. A jakoś nie jestem przekonana do podejścia: jak zobaczysz, to będziesz wiedziała. Wolę mieć coś w zanadrzu, a jak zobaczę i nie będzie pasowało, to wtedy pomyślę nad zmianą...

P.S. Trochę ponarzekałam na pogodę, a ta postanowiła zrobić mi z tej okazji złośliwego psikusa i diametralnie się zmienić. Otóż dziś było tak gorąco, że ledwie z Niutkiem w cieniu wytrzymywaliśmy... I kończyło się na tym, że Synek po godzince hasania po trawce siłą ciągnął mnie do domu, żeby jakoś uciec przed tym skwarem. Tak źle i tak niedobrze... Eh, ciężarnej nie dogodzisz...

P.S.2 U nas znów szykują się zmiany. Póki co drobne, ale koniec końców może się okazać, że po wakacjach czeka nas kolejna rewolucja... I to bynajmniej nie ze względu na Maleństwo. Ale na razie o tym sza! A jak się wyklaruje, to dam znać...

Niutek wstał dziś lewą nogą, jakiś taki nieznośny był rano i tak sobie myślałam, że dzień będzie raczej przechlapany, jak Mu się humor nie poprawi. Na szczęście dziś Dzień Dziecka i w związku z tym mieliśmy coś w zanadrzu, żeby poprawić Brzdącowi nastrój. Poczekałam do powrotu M. z pracy i około południa wręczyliśmy Małemu torbę pełną niespodzianek. Od razu oczy mu się zaświeciły i sam nie wiedział, co ma otworzyć w pierwszej kolejności: MEMO z Puchatkiem, drewniane ciężarówki do samodzielnego składania, czy też miauczącą książeczkę. Koniec końców stanęło na tym, że książeczka wylądowała prawie pod kanapą, a reszta zabawek usiała calutką podłogę w salonie. No ale najważniejsze, że Niutek miał frajdę i humor zmienił Mu się o 180 stopni.

A po południu czekała Go jeszcze jedna niespodzianka, bo prawie niezapowiedzianie w odwiedziny przyjechał Dziadek i przywiózł ze sobą kolejne podarki, z czego najważniejszy, przynajmniej w niutkowym mniemaniu, okazał się być jeździk. Po zdemontowaniu masy niepotrzebnych części, takich jak siedzisko dla maluchów i podnóżki, pojazd nadawał się wreszcie do eksploatacji przez dwulatka, z czego ten skwapliwie skorzystał, szalejąc na nim po całej kuchni. A gdy okazało się, że do kieszeni na drobiazgi, którą ów automobil posiada, można chować różne bardzo przydatne rzeczy, Młody oszalał ze szczęścia. Z zawrotną prędkością krążył pomiędzy kuchnią a salonem, ledwie wyrabiając się na zakrętach, przynosił kolejno wszystkie zdobycze dzisiejszego dnia i z dumą upychał w swojej nowej skrytce. I okazało się, że Dziadek tym razem podarował Wnukowi praktyczny prezent również z mojego punktu widzenia, bo trochę się obawiałam, że kostki od MEMO i części od drewnianych samochodzików będą mi się plątać pod nogami, a tu w taki prosty sposób schowek na te drobiazgi znalazł się sam! A najważniejsze, że skoro Małemu spodobało się chowanie tam swoich skarbów, to jest nadzieja na to, że wieczorne ich sprzątanie nie będzie katorgą.

Po dwóch niebywale gorących tygodniach kwietnia i raptem kilku ciepłych dniach maja, nastała istnie jesienna plucha. Co dzień tylko ziąb, wiatr i deszcz, przeplatany gradobiciem, słowem pogoda taka, że nie szło nawet nosa na zewnątrz wyściubić na dłużej, niźli kilka minut. No i w takiej sennie nudnawej atmosferze uciekł nam ten piękny miesiąc maj...

I jedynym wzbudzającym silne emocje dniem był 26. maja, niestety nie tylko ze względu na to, że obchodziłam wtedy święto. Owszem zaczęło się miło - od porannego ściskania, całowania i obdarowywania prezentami przez mojego uroczego Szkraba. Ale potem to była już tylko jedna wielka frustrująca katastrofa. Niutek postanowił całkowicie uwstecznić się w procesie korzystania z toalety i dosłownie lał tam, gdzie popadło wyprzedzając o milisekundy moje próby zaprowadzenia go do WC i usypiając moją czujność nieprawdziwymi odpowiedziami na pytanie o stan Jego potrzeb fizjologicznych (a to akurat mieliśmy już opanowane niemal do perfekcji). Doprowadzał mnie tym do szewskiej pasji, czemu upust dawałam puszczając niecenzuralne wiązanki wędrując kolejny raz po środki czystości i ubranie na zmianę, wylewając przy tym morze łez z bezsilności. I na nic zdawały się prośby i groźby - Niutek po prostu robił swoje. Na szczęście kryzys okazał się być chwilowy i następnego dnia, ku mojej wielkiej uciesze, wszystko wróciło do normy, a nawet nastąpił progres, bowiem Młody postanowił w końcu werbalnie sygnalizować swe potrzeby. NARESZCIE!!!

I to właściwie wszystkie złe i dobre wieści. No może jest jeszcze coś - od wczoraj słonko jakoś chętniej wygląda zza chmur i słupek rtęci powędrował nieco w górę, więc chyba jest nadzieja na to, że uda mi się jeszcze tego roku powygrzewać odrobinę swoje stare kości...

M. kupił wreszcie drabinę, dzięki czemu wyprawy na strych przestały być karkołomnym przedsięwzięciem. W związku z tym postanowił, że należy ów zakup natychmiast wypróbować, wynosząc przy okazji stertę niepotrzebnych rzeczy na górę. Z kolei ja stwierdziłam, że skoro już tam będzie, to może znieść mi stare ciuszki Niutka, żebym mogła już wybrać te najmniejsze.

No i spędziłam pół dnia na przebieraniu i sortowaniu maleńkich ubranek, żeby później łatwo było zlokalizować potrzebne rozmiary. Przy okazji spakowałam stertę rzeczy, z których Niutek wyrósł przez ostatnie kilka miesięcy. Z tej okazji muszę wspomnieć, że liczba dziecięcej garderoby znajdującej się w naszym posiadaniu jest po prostu zatrważająca. Do tego wiele z tych ciuszków wygląda, jakby w ogóle nie była używana.

Koniec końców, udało mi się ogarnąć chaos, który sama stworzyłam, wrzucając byle jak ubranka do wszelkiego rodzaju toreb i worków próżniowych, i odłożyć to, co będzie przydatne w pierwszych miesiącach po narodzinach naszego kolejnego potomka. A patrząc na te malutkie ciuszki, nie mogłam się nadziwić, że Niutek też kiedyś się w nie mieścił, zwłaszcza że do drobinek to On nigdy nie należał...

Teraz czeka mnie tylko pranie, prasowanie i układanie tego wszystkiego w komodzie. I nie ukrywam, że będzie z tym trochę roboty. Na szczęście zabiorę się za to dopiero za kilka miesięcy, a póki co niech sobie to wszystko leży spokojnie na dnie szafy i czeka... aż mi się zachce i aż kupię żelazko, bo to które mam obecnie nadaje się już tylko na śmietnik.

No i niebłaganie nastał ten dzień, w którym niemalże tropikalne, jak na tutejsze warunki lato trwające bagatela dwa tygodnie (!!!), musiało ustąpić miejsca typowej wyspiarskiej wiośnie. I tak temperatura spadła o dobrych kilka stopni (na tyle dużo, że kuse letnie stroje znów wylądowały na dnie szafy, a do łask wróciły bluzki na długi rękaw i wszelkiej maści sweterki), a niebo spowiło się w gęste szare chmurzyska, spomiędzy których niechętnie przepuszcza choćby najsłabsze słoneczne promyki, za to chętnie raczy ziemię i wszystkich jej mieszkańców mniej lub bardziej ulewnym deszczem. I chyba próbuje nas ukarać za to, że spodobała nam się aura panująca tu jeszcze kilka dni temu, zsyłając znienacka burze z piorunami, albo gradobicie... I w całej tej zawierusze ciężko znaleźć prześwit na tyle długi, żeby można bezpiecznie spędzić chwilę na świeżym powietrzu nie narażając się na przemoczenie do suchej nitki. Nie wiedzieć czemu, ale mam wrażenie, że pogoda płata nam złośliwe figle, bo przejaśnia się zawsze wtedy, kiedy akurat ze smakiem konsumujemy jakiś posiłek, a gdy już skończymy, to nie mamy nawet szans dotrzeć do drzwi, bo nagle na niebie pojawiają się czarne jak smoła chmurzyska, zrywa się przeraźliwie silny wiatr, a na ziemię spadają krople deszczu tak wielkie, że po spotkaniu z jedną z nich bylibyśmy zmuszeni natychmiast szukać suchego ubrania.

Więc siedzimy z Niutkiem w domu i wyczekujemy tych nielicznych momentów, kiedy niebosa okażą się na tyle łaskawe, by dać nam chociaż 15 minut słońca, żebyśmy mogli pójść na króciutki spacer, albo chwilkę pohasać po trawce. Niestety na nadmiar szczęścia narzekać nie możemy...

Dziś byliśmy na rutynowej wizycie u dentysty i, mimo że nie była to dla Niutka pierwszyzna, to jednak się trochę obawiała, bo cóż taki maluch pamięta sprzed pół roku - absolutnie nic. Okazało się, że moje obawy były zupełnie niepotrzebne, albowiem mam zaszczyt być mamą niezwykle dzielnego Smyka. Jak poinformował mnie M., który był z Niutkiem w gabinecie podczas badania, Malutki chętnie współpracował z dentystką szeroko otwierając swoją paszczkę i ukazując wszystkie 20 zębów do policzenia. Na szczęście wszystko okazało się być w jak najlepszym porządku (pewnie dlatego, że jako wyrodni rodzice staramy się dość mocno ograniczać Niutkowi ilość spożywanych słodyczy i wymagamy szczotkowania zębów) i jedynym moim zmartwieniem jest tylko to, że nie wiadomo co z tymi piątkami, na które czekam z coraz większą niecierpliwością... Dentystka stwierdziła, że nie wygląda na to, żeby miały się jakoś szybko powyrzynać, a ja, szczerze mówiąc, chciałabym mieć to jak najszybciej za sobą, zwłaszcza że w nie tak długiej perspektywie czeka mnie kolejne ząbkowanie...

Jak już wcześniej pisałam, przymierzyłam się kilka miesięcy temu do odpieluchowania mojego Maleństwa - z marnym skutkiem. Postanowiłam więc odłożyć to, aż nadejdzie stosowniejsza pora. I oto nastała! Właściwie to nastała już jakiś miesiąc temu. No i od tych kilku tygodni z mniej lub bardziej pożądanym skutkiem próbujemy namówić nasze Dziecię do bardziej cywilizowanego sposobu załatwiania potrzeb fizjologicznych, niż robienie w majtki.

Początki były koszmarne, albowiem Niutek za nic miał to, że mu mokro, a przy próbach posadzenia Go na toaletę zachowywał się tak, jakbyśmy Go sadzali - nie przymierzając - pupą w żywy ogień. A więc nie obyło się bez ostrych protestów, awantur i sadzania na siłę. Na szczęście dla mojego zdrowia psychicznego, po kilku dniach Młody przekonał się, że toaleta nie gryzie i pozwalał się na nią sadzać. Niestety zazwyczaj z marnym skutkiem, bo mimo wszystko nadal preferował załatwiać się tam, gdzie akurat stał. A na toaletę owszem siadał, ale chyba li tylko dla świętego spokoju, żeby Mu matka już dłużej nad uchem nie truła.

I tak od rana do wieczora latałam po całym domu za Niutkiem z mopem i suchymi ciuchami, i próbowałam wyprzedzić Jego pęcherz, wysadzając Go pięćset razy dziennie. Oczywiście Młodzież okazał się być sprytniejszy ode mnie, lub też wykazywał się dużo lepszym refleksem, tak że dzień kończyłam ze stertą prania i bez znaczących sukcesów toaletowych na koncie.

I już miałam się poddać i pozwolić, by Młody łaził w pieluchach do końca swego życia, kiedy wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł - TRZEBA MAŁEGO PRZEKUPIĆ!!! No i się zaczęło, wyrysowałam tabelkę z dniami tygodnia, przygotowałam kolorowe stempelki, posadziłam Niutka przed akcesoriami i dalej tłumaczyć Mu o co chodzi. Kiedy po raz dziesiąty wykładałam, jak to za każde siusiu na toaletę postawimy w tabelce stempelek, a kiedy już uzbieramy tych znaczków przez tydzień całą masę, to dostanie nagrodę, mój Syn nadal patrzył na mnie, jakbym się z choinki urwała i w dodatku zaczęła do niego przemawiać we wszystkich językach tego świata, poza oczywiście tym, który On rozumie. Postanowiłam się jednak nie poddawać i pokazać zastosowanie tabelki w praktyce.

Ruszyło opornie - jeden, góra dwa stempelki dziennie, ale kiedy Mały załapał o co chodzi i dostał pierwszą nagrodę, system Mu się spodobał. W związku z tym nie było już więcej awantur o wysadzanie, a na moje pytania o stan Jego potrzeb fizjologicznych częściej zaczął odpowiadać zgodnie z prawdą. Oczywiście nadal zdarzają nam się większe bądź mniejsze wpadki, ale mrzonką byłoby myśleć, że plan przerodzi się w natychmiastowy, stuprocentowy sukces.

I byłabym przeszczęśliwa, gdyby nie jeden szkopuł, który powoli zaczyna spędzać mi sen z powiek - mianowicie Niutkowi, ani w głowie wołać, że Mu się chce... Owszem czasem, z bardzo rzadka, przyjdzie i pociągnie w stronę toalety, ale najczęściej muszę Go męczyć co kilka - kilkanaście minut pytaniem: "Chcesz siusiu?". I już mi się od tego niedobrze robi. I Niuteczkowi pewnie też... Ale co ja na to poradzę, że moje Dziecko takie oporne we względzie mówienia? I to tak globalnie, jeśli o ten temat chodzi - po prostu nie mówi i już! Mimo, że jak Go zapytać, jak ma wołać, to pięknie artykułuje: "siusiu"... No nic, może i w tym przypadku zadziała metoda stempelkowego przekupstwa...

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy

Archiwum bloga