Po dwóch niebywale gorących tygodniach kwietnia i raptem kilku ciepłych dniach maja, nastała istnie jesienna plucha. Co dzień tylko ziąb, wiatr i deszcz, przeplatany gradobiciem, słowem pogoda taka, że nie szło nawet nosa na zewnątrz wyściubić na dłużej, niźli kilka minut. No i w takiej sennie nudnawej atmosferze uciekł nam ten piękny miesiąc maj...
I jedynym wzbudzającym silne emocje dniem był 26. maja, niestety nie tylko ze względu na to, że obchodziłam wtedy święto. Owszem zaczęło się miło - od porannego ściskania, całowania i obdarowywania prezentami przez mojego uroczego Szkraba. Ale potem to była już tylko jedna wielka frustrująca katastrofa. Niutek postanowił całkowicie uwstecznić się w procesie korzystania z toalety i dosłownie lał tam, gdzie popadło wyprzedzając o milisekundy moje próby zaprowadzenia go do WC i usypiając moją czujność nieprawdziwymi odpowiedziami na pytanie o stan Jego potrzeb fizjologicznych (a to akurat mieliśmy już opanowane niemal do perfekcji). Doprowadzał mnie tym do szewskiej pasji, czemu upust dawałam puszczając niecenzuralne wiązanki wędrując kolejny raz po środki czystości i ubranie na zmianę, wylewając przy tym morze łez z bezsilności. I na nic zdawały się prośby i groźby - Niutek po prostu robił swoje. Na szczęście kryzys okazał się być chwilowy i następnego dnia, ku mojej wielkiej uciesze, wszystko wróciło do normy, a nawet nastąpił progres, bowiem Młody postanowił w końcu werbalnie sygnalizować swe potrzeby. NARESZCIE!!!
I to właściwie wszystkie złe i dobre wieści. No może jest jeszcze coś - od wczoraj słonko jakoś chętniej wygląda zza chmur i słupek rtęci powędrował nieco w górę, więc chyba jest nadzieja na to, że uda mi się jeszcze tego roku powygrzewać odrobinę swoje stare kości...
Autor:
vainionn
0 komentarze:
Prześlij komentarz