Akt I

Jako, że na niedzielę zapowiadała się piękna, prawdziwie letnia, pogoda, postanowiliśmy wybrać się na rodzinną wycieczkę do jakiegoś miejsca, którego jeszcze nie widzieliśmy. Wybór nasz padł na wodospad Eas Chuirt an Phaoraigh oraz położoną niedaleko posiadłość Eastat Chuirt an Phaoraigh, by obejrzeć przynależące do niej ogrody.

Zerwaliśmy się więc bladym świtem rzeczonej niedzieli i, jak to zazwyczaj u nas bywa, wyruszyliśmy w drogę z około pół godzinnym opóźnieniem, w stosunku do planowanej godziny odjazdu.

Zasobni w dobre humory i przepyszne jadło przemierzaliśmy drogi i dróżki Zielonej Wyspy, by móc przez jeden dzień rozkoszować się błogim spokojem na łonie mniej lub bardziej naturalnej przyrody. I prawie nic nie mąciło naszego nastroju, prócz stalowoszarych chmur, zwieszających się posępnie nad horyzontem... Jednak wciąż mieliśmy nadzieję na rozpogodzenie, wszak w prognozach pisali... No tak - pisali. I cóż z tego? Każdy, kto bodaj przez chwilę tu mieszkał wie, jak zdradliwa lubi być tutejsza aura. Tak więc nic dziwnego, że i z nas postanowiła sobie zadrwić, zsyłając nam deszcz kilkanaście mil przed końcem naszej długiej podróży. Na szczęście była to z jej strony tylko niewinna psota, bo kiedy już znaleźliśmy się u celu, po wodzie nie było śladu. A i chmury wydawały się przerzedzać, ukazując tu i ówdzie jasny błękit nieba.

Akt II

Na miejscu, po nabyciu biletów wstępu, udaliśmy się na spacer po ogrodach. I muszę przyznać, że był to spacer bardzo miły i przyjemny, nawet biorąc pod uwagę fakt, że ja z tym moim ośmiomiesięcznym brzuchem miewam problemy, żeby się gdzieś dotoczyć. A tu - niespodzianka - maszerowałam dziarsko razem ze współtowarzyszami i nawet udało mi się wkulać na tę oto niewielką wieżyczkę:



z czego byłam bardzo dumna.

Ogrody okazały się być mniej lub bardziej urodziwe - zależy kto, co lubi. Mnie osobiście najbardziej przypadł do gustu Ogród Japoński, ale w tym akurat nie ma nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że już od jakiegoś czasu choruję na tego typu architekturę krajobrazu (do tego stopnia, że jeśli kiedyś będzie mi dane zasiedlić jakieś własne terytorium, to coś takiego będzie zdobić posiadany przeze mnie kawałek ziemi). Było w nich pełno różnego rodzaju studzienek, stawów, fontann, sadzawek, cieków wodnych i innych tego typu atrakcji. Zgodnie z tradycyjnym przesądem pielgrzymów, zwiedzających dane miejsce po raz pierwszy postanowiliśmy wrzucić po monecie do pierwszej napotkanej studzienki, aby tu jeszcze kiedyś wrócić. I tak na dnie wylądowało pięć dwupensówek... Nie wzięliśmy pod uwagę tylko jednego istotnego szczegółu, że naszemu Niutkowi wrzucanie pieniążków do wody bardzo przypadnie do gustu... A że wody, jak już wspomniałam, w ogrodach było mnóstwo, okazało się, że pod koniec spaceru nasze portfele są dużo lżejsze, aniżeli na początku tej eskapady.

Kiedy już nasyciliśmy nasze oczy widokiem stworzonej ludzką ręką zielonej enklawy, postanowiliśmy nasycić je widokiem natury takiej, jaką ją Matka Gaja powołała do życia, wcześniej nasyciwszy nasze żołądki, albowiem była już dobra pora obiadowa. Tak więc wyruszyliśmy w stronę wodospadu, gdzie po uprzednim posileniu się mięsiwem z grilla w towarzystwie średnio udanej surówki, podziwialiśmy piękno tego naturalnego tworu:



Oj piękne to było, nie powiem... I tylko Niutek uszy zasłaniał, bo Mu zbyt duży szum spływającej po skałach wody zdawał się doskwierać (dziwne to trochę, bo jak swoją małą paszczkę na cały regulator rozedrze, to jakoś Mu decybele nie przeszkadzają).

Akt III

A kiedy słońce powinno było chylić się już ku zachodowi, to przypomniało mu się, że dość słabo przeświecało przez chmury i postanowiło nadrobić całodzienne zaległości. I nagle zrobiło się pięknie, jasno i przyjemnie, więc w drodze powrotnej postanowiliśmy zahaczyć o wielką wodę z prawdziwego zdarzenia i pokierowaliśmy nasze pojazdy nad brzeg morza w miejscowości o wdzięczne nazwie Bre.

Na miejscu okazało się, że tuż koło plaży rozstawiło się wesołe miasteczko, na widok którego Niutkowe oczy roziskrzyły się, mówiąc: "nie odejdę stąd, póki się na czymś nie przejadę". A jako, że takie uwielbienie do karuzeli wyssał z matczynym mlekiem, to nie musiał, żadnych scen urządzać, by swą zachciankę spełnić, bo i ja sobie skwapliwie skorzystałam z okazji, by powrócić do czasów dzieciństwa i pokręcić się na atrakcjach, na które ciężarne wpuszczają. I tak wsiedliśmy sobie razem z Synkiem na karuzelę rodem z pozytywek i dumnie dosiadłszy rumaka, delektowaliśmy się podmuchami wiatru we włosach. Potem Niutek z Tatą postanowili zażyć prawdziwie męskiej przygody i wsiedli do kolejki górskiej, przypominającej swą formą bardzo głodną gąsienicę. A na koniec, już wszyscy - Niutek, M., moja Siostra i mój przyszły Szwagier oraz ja (w swojej skromnej, wielorybiej osobie) wsiedliśmy do wagonika Diabelskiego Młyna, by z góry popatrzeć na tę urokliwą nadmorską miejscowość, która w tak oto prezentowała się, skąpana w ciepłym świetle zachodzącego leniwie słońca:







A na zupełny koniec naszej wielkiej wyprawy, postanowiliśmy zanurzyć nasze stopy w chłodnej wodzie i brzegiem morza wrócić do samochodów:




Epilog


Do domu wróciliśmy po północy, zmęczeni i szczęśliwi, że choć na jeden dzień udało nam się oderwać od otaczającej nas szarej rzeczywistości i obowiązków dnia codziennego. M. stwierdził nawet, że takie wypady powinny stać się naszą comiesięczną tradycją. Ja jestem jak najbardziej za!

Pozdrawiam serdecznie wraz z moim "podręcznym stolikiem na kawę", jak to ma we zwyczaju określać moje brzuszysko ma rodzona Siostra:



I na dobranoc odchodzę razem z moimi Mężczyznami, skąpana w blasku zachodzącego słońca, życząc Wam mnóstwa równie miłych chwil...

0 komentarze:

Prześlij komentarz

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy