Niutek od jakiegoś czasu strajkował w kwestii mycia zębów, co wcześniej stanowiło jeden z Jego ulubionych rytuałów dnia codziennego. Z tego względu cała ta demonstracyjna niechęć wobec szczoteczki wydała mi się nad wyraz podejrzaną sprawą. Aż tu nagle - ni z tego, ni z owego - powróciła miłość do dbania o higienę jamy ustnej (do tego stopnia, że któregoś dnia, Niutek postanowił umyć swoje perełki dwa razy w ciągu jednego poranka - raz z Tatą, a drugi raz ze mną). To wydało mi się jeszcze bardziej podejrzane, więc udałam się do podstępu, aby sprawdzić co jest na rzeczy i tak zmanipulowałam mojego Pierworodnego, że otworzył swoją paszczkę, tak szeroko, jak tylko potrafi, a ja w tym czasie mogłam spokojnie przejrzeć stan Jego uzębienia. I oczywiście moje przypuszczenia, że coś się dzieje, okazały się trafione, albowiem doliczyłam się dodatkowych trzonowców w liczbie sztuk 2, jeden po prawej, a drugi po lewej stronie dolnej części szczęki. Odetchnąwszy z ulgą, że nie jest to kolejne kapryśne oblicze buntu dwulatka, władającego moim Synkiem w bliżej nieokreślonych interwałach i ucieszywszy się, że te niezdecydowane do tej pory piątki, postanowiły się wreszcie ruszyć, z niecierpliwością czekam chwili, kiedy i górne się wyrzną, aby mieć pewność, że ząbkowanie starszej i młodszej mojej Pociechy jednak nie zbiegną się w czasie...

Poza tym Niutek postanowił przemówić! Co jest dla nas nie lada zaskoczeniem, albowiem nic nie wskazywało na to, że nasz mały Uparciuszek wypowie jakiekolwiek słowa, poza "mama", "tata", "baba", "Gaga" i oczywiście "nie!", jeszcze w tym wcieleniu. No ale, ku naszej wielkiej uciesze, stało się! Co więcej mówienie spodobało Mu się do tego stopnia, że niemal każdego dnia zaskakuje nas kolejnymi nowymi wyrazami ze swojego słownika. Jako, że mieszkamy na wygnaniu i dostęp do książek mamy prawie wyłącznie w języku tubylców, to spora część Niutkowego zasobu słów jest zagramaniczna. Do tego Skubaniutki zaczyna ze mną "czytać" swoje ulubione wiersze i bajki, dopowiadając w odpowiednim momencie odpowiednie wyrazy. Może to i nic nadzwyczajnego, ale moje serce książkowego mola niesamowicie w tych chwilach rośnie...

A teraz odrobina horroru, dotycząca młodszej mojej Pociechy. Otóż w piątek byliśmy na badaniach kontrolnych przyrostu masy Dzidzi. Pomijając fakt, że do gabinetu weszliśmy z około dwugodzinnym poślizgiem, okazało się, że trafiliśmy na lekarza-żółtodzioba. W tym kraju powszechnie przyjętą normą jest wykonywanie jedynie dwóch badań USG w czasie ciąży, jednak ja jakimś cudem trafiłam pod opiekę szpitala, w którym takie badania robi się na każdej wizycie u lekarza. Jednak pan lekarz-żółtodziób miał "szczęście" pracować w jednostce, w której tak wysoko wyspecjalizowany personel medyczny takimi pierdołami nie zajmuje się. W związku z czym, znalazłszy się w tej placówce, miał drobne problemy z obsługą ultrasonografu, którego najprawdopodobniej ostatni raz używał w trakcie swojej kariery akademickiej. No ale do rzeczy - badanie trwa, lekarz-żółtodziób odrobinę się mota za sprzętem, przepraszając, co chwilę i tłumacząc, że wcześniej to nie należało do jego obowiązków, co z M. zdążyliśmy już zauważyć. Obmierzenie główki i brzuszka jakoś poszło. Serduszko się pokazało, bije miarowo - wszystko ok. Przyszła pora na nóżkę... Lekarz-żółtodziób szuka, szuka, jeździ głowicą po całym moim, sporych już rozmiarów, brzuszysku... i nic! Ki czort! Jeszcze trzy tygodnie temu nóżki były, a teraz nagle zniknęły, rozpłynęły się, wsiąkły? Ja cała w nerwach, M. też, ale widzę, że pan dochtór jeszcze bardziej. Myślę sobie - pewnie zaraz wezwie jakieś posiłki, ale nie! Eureka! Odnalazła się zaginiona, więc kolejny pomiar zaliczony. Pytamy o szacowaną wagę, spodziewając się usłyszeć liczby oscylującej w granicach trzech kilogramów, a tu niespodzianka - lekarz orzeka, że jest 2300. Szok, to chyba najłagodniejsze określenie uczucia, które się wówczas we mnie obudziło, bo masa podana przez pana doktora oznacza, że Maleństwo przybrało niecałe 200 gramów przez trzy tygodnie! A to raczej stanowczo za mało, jak na ten etap ciąży. Ale zanim odzyskałam zmysły na tyle, żeby zażądać kogoś bardziej kompetentnego w celu weryfikacji poczynionych przez pana doktora pomiarów, już wychodziłam z gabinetu słysząc tylko głos lekarza informującego mnie, że spotkamy się za pięć tygodni, jeśli ciąża mi się przeterminuje. No i od tamtej pory oczywiście stresuję się, czy wszystko aby na pewno jest w porządku. M. oczywiście twierdzi, że mam się nie przejmować, a ten wynik z kosmosu zrzucić na karb słabego przygotowania technicznego pana doktora. Próbuję sobie to tak tłumaczyć, ale jako do kobiety ogarniętej przez burzę hormonów, niewiele do mnie dociera z logicznych wyjaśnień i cały czas noszę w sobie uczucie niepokoju, które pewnie potowarzyszy mi już do rozwiązania... A swoją drogą, dziwnie będzie, jak okaże się, że tym razem powiłam "liliputka"...

0 komentarze:

Prześlij komentarz

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy