Wpadł dziś do nas z ledwie zapowiedzianą wizytą (telefon na jakieś dwie godzinki przed przyjazdem) mój Teść ze swą szanowną Małżonką. Przywieźli ze sobą prezent dla każdego członka naszej familiji, jako że ominęły ich niezwykle ważne wydarzenia, takie jak urodziny Niutka i M., a przy okazji wielkimi krokami zbliżały się też urodziny moje. A czemu ich te uroczystości ominęły? Bynajmniej nie dla tego, że nie prosiliśmy na gościnę. Powodem była obecność Mamy M., z którą to swoją byłą żoną Teść nie chciał się spotkać (chociaż mam wrażenie, że to Jego Połowica bardziej chciała owego spotkania uniknąć - czyżby się czegoś obawiała?). A kiedy już Mama M. opuściła nasze małe gniazdko, co umożliwiłoby złożenie nam wizyty przez Tatę i Jego Lady, rzeczona para wybrała się na ponad miesięczne wakacje w swe rodzime, ojczyźniane strony.

Więc kiedy wreszcie powrócili z wojaży, postanowili nadrobić zaległości towarzysko-imprezowo-rodzinne i bez większego uprzedzenia wprosić się na niedzielny obiadek, rekompensując wcześniejszy brak obecności dobranymi odpowiednio do okazji i zainteresowań prezentami, ale o tym później. Swoją nieoczekiwaną wizytą wprawili mnie w lekką konsternację, gdyż nieprzygotowana na dodatkowe osoby na obiedzie, zastanawiałam się, czy w ogóle będzie czym Ich ugościć. Co gorsza w naszej wiosce sklep (w którym i tak nic nie ma) czynny tylko do 12.00 w południe, a super- i hipermarkety w większych miejscowościach otwierają o 13.00, a to już ciut za późno, żeby robić zakupy, bo o tej porze to już trzeba będzie jakąś przedobiednią kawusię serwować. Krótkie rozeznanie w kuchni - ziemniaków na szczęście całe mnóstwo, do tego spory kalafior i brokuł, i (dzięki Ci, Panie Boże) kupiłam ostatnio dwie paczki filetów z piersi kurczaczych - jest więc cień szansy, że batalion złożony z pięciorga dorosłych i jednego dwulatka jakoś się tym nasyci.

Także ogólnie wizyta upłynęła całkiem nienajgorzej: kawka była (do tego przywiezione przez Gości czekoladki, bo jakoś u nas ze słodkościami posucha), potem obiadek (wychwalony pod samiusieńkie niebiosa, razem z kucharzami w osobie mojej i M.), do tego jakaś gadka-szmatka i kilka godzin zleciało, czas Im wracać do domu. Uff, przeżyliśmy, ale następnym razem wolałabym mieć trochę więcej czasu na przygotowania...

A teraz słówko o prezentach. Młody dostał całe dwa: hulajnogę na trzech kółkach (całkiem fajna, bo nie można na niej zbyt łatwo stracić równowagi) i niesamowicie wypasiony wóz strażacki, który to, koniec końców, okazał się nie do końca trafionym podarkiem. A dlaczegóż, już przybliżam - otóż jest to ustrojstwo, na którym moja Latorośl może sobie usiąść i pojeździć. I może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie wysunięty żuraw, którego nie idzie schować, a który ma we zwyczaju czepiać się o wszystko, co znajduje się na jego drodze. I tak biedny Niutuś haczy tym ramieniem o framugi, stóły, krzesła, suszarkę do ubrań i ciągle tylko słychać Jego zapłakane "nie da, nie da". A wydaje mi się, że wystarczyłoby tylko przynieść prezent kompletny, czyli wyposażony w baterie, które to dałyby Dziecku jeszcze więcej frajdy, bo mogłoby Ono korzystać z pełni możliwości swojej nowej zabawki, poruszając za pomocą trzech dźwigni tym nieszczęsnym żurawiem w różnych płaszczyznach, co znacznie ułatwiłoby Mu przemieszczanie się po naszym i tak szerokim, jak na tutejsze warunki, domu. No ale któż kupuje dzieciom baterie do zabawek, które tego wymagają, prawda? I tak samochód po wielkiej irytacji ze strony Niutka i chyba jeszcze większej ze strony Niutkowej Mamy, czyli mnie wylądował w szafie na czas nieokreślony, kiedy to irytacja nam obojgu minie.

Ale wróćmy do prezentów. M. - największy grzesznik w rodzinie - otrzymał Pismo Święte. Chyba awansował w jakiś sposób, bo do tej pory dostawał jakieś zabawki, które i tak lądowały w rękach naszego Synka. Może Tata dostrzegł wreszcie, że Jego potomek dorósł na tyle, że już nie spędza czasu budując zamki z klocków (pomijając oczywiście chwile, w których bawi się z własną Pociechą)?

I na koniec ja, a tutaj hit sezonu - pyszne czekoladki i coś rzekomo do nowego ogrodu (wszak wkrótce się przeprowadzamy), czyli CHRYZANTEMA w donicy. Nie wiem, co chcieli mi przez to zakomunikować, w każdym razie, mnie się to jednoznacznie kojarzy... Ale ja się mogę nie znać...

0 komentarze:

Prześlij komentarz

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy