Mam 26 lat i jestem uzależniona. Uzależniona od uśmiechu maleńkich usteczek i tych trochę większych, od dotyku maleńkich rączek mojego Synka oraz od bliskości mojego Męża. Ci dwaj mężczyźni wywrócili mój cały świat do góry nogami i raz na zawsze zmienili mój światopogląd. Ale wróćmy do początku… Oto, jak się to wszystko zaczęło…

M. poznałam w ostatniej klasie liceum – był totalnym przeciwieństwem mojego ideału męskości. Dlatego, kiedy po roku od skończenia szkoły zadzwonił do mnie chcąc się ze mną umówić, próbowałam się od tego wykręcić wszelkimi możliwymi sposobami. M. był jednak na tyle wytrwały (czytaj – upierdliwy), że w końcu, dla świętego spokoju, zgodziłam się z Nim wyjść. Na „randce” okazało się, że mamy ze sobą wiele wspólnego – nadajemy na tych samych falach, itp., więc postanowiliśmy iść za ciosem i zacząć się oficjalnie ze sobą spotykać.

I tak spotykaliśmy się prawie codziennie przez kolejne trzy lata, aż w końcu M. mi się oświadczył. Tym razem przyjęłam Jego awanse bez mrugnięcia okiem i zaczęłam gorączkowo poszukiwać w Internecie sukni ślubnej, mimo iż nie padła żadna konkretna data.

Kiedy skończyłam studia zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie ma co dłużej czekać i trzeba zalegalizować to nasze „spotykanie się”. Zamówiliśmy więc orkiestrę, salę i bilety na samolot do Irlandii, żeby zarobić na spełnienie naszego marzenia o hucznym weselu, którego goście nigdy nie zapomną. Mieliśmy rok, żeby znaleźć pracę i zdobyć potrzebną (niemałą) gotówkę. Na szczęście udało nam się i tak w lipcu 2008 roku założyliśmy sobie wzajemnie obrączki i złożyliśmy podpisy przysięgając sobie wierną miłość, aż po grób, przed Bogiem i w majestacie Prawa.

We wrześniu tego samego roku wróciliśmy do swojej małej enklawy na Zielonej Wyspie, bo żadne z nas nie wyobrażało sobie mieszkania kątem u którejś mamusi i liczenia na cud wygranej w totolotka, który to dałby nam szansę się usamodzielnić.

I tak sobie żyliśmy spokojnie w Irlandii, M. pracował, a ja szukałam jakiegoś bardziej fascynującego mnie zajęcia, niż to, co robiłam wcześniej. Aż któregoś pięknego październikowego dnia obudziłam się z przekonaniem, że jestem w ciąży. Podzieliłam się tą refleksją z M., jednak Jego wrodzony sceptycyzm nie pozwolił Mu uwierzyć od razu w moje słowa, więc M. poprosił mnie, żeby zrobiła test. Z testem musieliśmy poczekać tydzień, ponieważ dopiero wtedy można się było spodziewać prawdziwego wyniku. Po tygodniu zrobiłam test i ujrzałam bledziutki plusik. Nie będąc do końca przekonana (mimo iż święcie w swoją ciążę wierzyłam), postanowiłam zrobić jeszcze jeden test, następnego dnia. Wtedy już było czarno na białym, a raczej grubo-niebiesko na białym, że rozwija się we mnie nowe życie.Cieszyliśmy się z tego faktu ogromnie, do tego stopnia, że nie zważając na wczesną porę, postanowiliśmy powiadomić o naszym szczęściu pozostawioną w Polsce rodzinę.

I tak w czerwcu 2009 roku, po dziewięciu miesiącach mniej lub bardziej uciążliwego oczekiwania, zgadywania płci i wysłuchiwania mnóstwa dobrych rad, powitaliśmy na świecie naszego pierworodnego, mojego wymarzonego Syneczka – Niutka.

Dziś Niutek ma trzy miesiące i trzy dni, jest już trochę oswojony i ujarzmiony. I po bólu porodu, wszystkich trudnych początkach macierzyństwa, niezidentyfikowanych płaczach i krzykach, kryzysach karmienia piersią i nieprzespanych nocach, daje mi mnóstwo radości i energii do życia. M. twierdzi, że się zmieniłam w ciągu tego krótkiego czasu – być może… Mam tylko nadzieję, że na lepsze, że ta Maleńka Istotka na zawsze odmieni moje egoistyczne serce i sprawi, że nie będę już takim nerwusem, jak do tej pory…

0 komentarze:

Prześlij komentarz

O blogu

"Gdy się zobaczyło tylko raz piękno szczęścia na twarzy ukochanej osoby, wiadomo już, że dla człowieka nie może być innego powołania, jak wzbudzanie tego światła na twarzach otaczających nas ludzi." (Albert Camus)

O mnie

Moje zdjęcie
"(...)nie ma nic milszego od sympatii, okazanej przez dziecko, spontanicznej i instynktownej, która każe nam wierzyć, że jest w nas coś prawdziwie godnego miłości(...)" Nathaniel Hawthorne

Obserwatorzy