Ostatnio nic się nie układa, powoli już zaczynam myśleć, że "zaciążyło" nad nami jakieś fatum. Najpierw ten nie do końca udany urlop, potem przeboje z powrotem do domu z lotniska (Teść pomylił daty i okazało się, że zamiast czekać na nas na lotniskowym parkingu, siedzi sobie w domu ładnych parędziesiąt mil od nas - w związku z tym musieliśmy zorganizować na szybko jakąś inną podwózkę, bo zanim Teść by dojechał, to byłby zupełny środek nocy...), a teraz na dokładkę zepsuł nam się samochód!
I to tak zepsuł, zepsuł - nie żadne odda się do mechanika i będzie po krzyku. Po prostu z dnia na dzień auto postanowiło przejść na zasłużoną emeryturę i zostać kształtną kosteczką złomu... Aby wcielić w życie swój iście szatański plan, postanowiło rozwalić się w najbardziej strategicznym miejscu, a do tego takim, którego nie będzie opłacało się naprawiać, czyli w silniku. Zupełnie bez ostrzeżenia.
No i cóż dopiął swego - M. będzie go musiał odstawić na jakieś złomowisko, a my z braku lepszych opcji na daną chwilę, będziemy zmuszeni przesiąść się z dużego i wygodnego samochodu rodzinnego do C1-ki! Jak my się tam zmieścimy? Nie mam pojęcia - zwłaszcza, że M. będzie musiał odsunąć swój fotel maksymalnie do tyłu, żeby nie haczyć kolanami o kierownicę, fotel pasażera będzie musiał pójść maksymalnie do przodu, żebyśmy mogli zmieścić nasz superbezpieczny i montowany tyłem do kierunku jazdy fotelik dla Niutka... I w ten oto sposób nie zostanie ani odrobina miejsca dla moich nóg i w zaskakująco szybkim tempie powiększającej się kulki... Chyba będę zmuszona zamontować sobie jakiś bagażnik dachowy do przewozu welorybów, albo chociaż przyczepkę dla słoni...
Autor:
vainionn
0 komentarze:
Prześlij komentarz