Nowe marzenia, pomysły i plany. Począwszy od tych bardzo przyziemnych, jak stracenie kilku nadprogramowych kilogramów, których to nabawiłam się w czasie ciąży oraz przez grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu w trakcie Bożego Narodzenia, poprzez te które uwzględniają zadbanie o własną sferę psycho-intelektualną, aż po te, których owoce - przy pomyślnych wiatrach - zbierać będziemy za jakieś 3 lata. Trochę długo, ale naprawdę cierpliwość w tym wypadku baaardzo nam się opłaci.
Rozliczenie z poprzednim rokiem wyszło mi niezbyt korzystnie. Stanowczo za dużo w nim było nerwów, utraty cierpliwości i nieuzasadnionego lenistwa. Dlatego na dobry początek nowego postanawiam sobie nie spinać się tak i wrzucić na luz, bo przecież nie wszystko musi być na tip-top. Byle nie dać sobie wejść na głowę... Poza tym mam kilka ważnych rzeczy, których koniecznie muszę się w tym roku nauczyć (niektóre, zwłaszcza ta najistotniejsza, spędzają mi sen z powiek), więc wypowiadam walkę nudzie i zasiedzeniu.
Do tego 2012 rok nieuchronnie niesie ze sobą spore zmiany. Niektóre mogą okazać się całkiem przyjemne - na przykład to, że pozbędziemy się naszego rozklapciałego rzęcha i zmienimy go na nowszy i, mam nadzieję, wygodniejszy model. Ale z niektórymi może mi się być trudno oswoić, jak na przykład z tym, że Niutek od września najprawdopodobniej pójdzie do przedszkola. Najprawdopodobniej, bo na decyzję o przyjęciu musimy czekać do marca. I wydaje się, że jest sporo czasu, by oswoić się z myślą o wypuszczeniu Go spod swoich opiekuńczych skrzydeł, ale ten czas tak szybko mi ostatnio umyka, że nie mam tej pewności, że zdążę...
Poza tym na ten rok przypadają moje ostatnie 20. urodziny, co dodatkowo napełnia mnie jakąś taką bliżej nieokreśloną nostalgią, poczuciem niespełnienia i tego, że życie, z moim błogosławieństwem (o ironio!), przecieka mi między palcami. Zaczynam mieć dość tej stagnacji. Muszę, po prostu MUSZĘ wykrzesać z siebie trochę energii i zrobić przed 30. coś z czego będę dumna. Mam na to jakieś 606 dni i szczerą wiarę w to, że uda mi się tego dokonać.
I na koniec jeszcze jedna gorzka obserwacja - jestem nudziarą. I to potworną. Co prawda nie rozreklamowuję mojego pisadła gdzie się da, ale miałam cichą nadzieję na to, że jakimś cudem (czytaj - pocztą pantoflową, czy też przy pomocy innych magicznych mocy) mój blog znajdzie sobie grono wiernych odbiorców, którzy wyrażą słowami swoją aprobatę (bądź też dezaprobatę) dla moich nędznych wypocin. A tu co? Nic! No prawie nic... Przez ponad dwa lata pisania zebrało się kilka osób, które tu zaglądają (po słowach wyszukiwanych w Wujku Google mam wrażenie, że przez pomyłkę) i raptem trzy komentarze (dzięki Paaula). Kariery poczytnej pisarki raczej mi to nie wróży. A szkoda, bo bardzo lubię pisać. Tak, czy inaczej blogowania nie zarzucę, nawet jeśli stukam w tę klawiaturę tylko dla siebie. A co mi tam!
No to pora spać, bo jutro znów zbudzi mnie wrzaskiem moja Dzieciarnia i wypadałoby mieć odrobinę siły na wspólne harce. I wypoczęty umysł, by się nie pomylić w odliczaniu dni, które dzielą nas od wyjazdu do Polski! Niestety wiąże się to z bliżej nieokreślonym czasem bez M., ale z drugiej strony spotkam się z dawno niewidzianą Rodzinką i trochę sobie odpocznę od tych moich Urwisów, którymi Babcie i Ciocia na pewno z przyjemnością się zajmą...
Dobrej nocy.
Autor:
vainionn
0 komentarze:
Prześlij komentarz