Polubiłam kuchnię, a właściwie gotowanie, bo jeśli chodzi o pomieszczenie, to już od dawna uważam je za serce domu. Do tej pory pichcenie kojarzyło mi się z niezbyt przyjemnym obowiązkiem i bałaganem, który się w trakcie tworzy. Niezbyt przyjemnym obowiązkiem, bo M. jest strasznie wybredny jeśli chodzi o jedzenie (czasem mam wrażenie, że mógłby w kółko zajadać schabowe, karkówką, kurczaka i jajka sadzone - aż do znudzenia), broń Boże ryby, czy zupy - o bardziej wymyślnych potrawach nie wspominając. Z kolei Niutek stoi na bakier z zupami.
I tak miotałam się jak wściekła szukając coraz to nowych przepisów na kurczaka, żeby choć odrobinę urozmaicić nasz jadłospis, w głębi duszy tęskniąc do kolorowej kuchni południowoeuropejskiej. I im częściej oglądałam zdjęcia potraw z basenu Morza Śródziemnego, tym bardziej czułam, że byłby to mój kulinarny raj. Ale cóż zrobić, kiedy mój szanowny małżonek nic z tego (no może za wyjątkiem pizzy i spaghetti) do ust by nie włożył, a Syn mój idąc za przykładem Ojca swego również nosem by kręcił i tylko dłubał w talerzu. No przecież nie będę gotować dwóch różnych obiadów!
Aż w końcu w M. coś pękło, zlitował się nade mną chłopina i z nadejściem Nowego Roku dał mi swoje błogosławieństwo na gotowanie tego, na co mi tylko przyjdzie ochota! I w ten sposób złapałam wiatr w żagle i chętnie przeglądam wszelakie książki kucharskie i blogi kulinarne w poszukiwaniu przepisów i inspiracji, z których to mogłabym zbudować menu na nadchodzący tydzień. Dodatkowo zarządziłam, że środa będzie dniem zupy i podaję wtedy kremy z przeróżnych warzyw, koniecznie z grzankami, bo w innej postaci w ogóle by nie przeszły. I postawiłam na zdecydowanie więcej ryb i warzyw. I co? Okazuje się, że nowy sposób odżywiania nie dość, że nie jest trujący, to nawet jest całkiem smaczny - w opinii moich kochanych Smakoszy. Więc teraz jedynym moim ograniczeniem jest chwilowa niemożność spożywania niektórych pokarmów ze względu na karmienie piersią. Nareszcie.
I właściwie to mogłabym się tak rozpływać w zachwytach i rozkoszować nowo zdobywanymi umiejętnościami, gdyby nie to, że ów umiłowana przeze mnie kuchnia zdaje się zupełnie nie odwzajemniać moich uczuć. Mogłabym wręcz stwierdzić, że zapałała do mnie nienawiścią i żądzą zemsty - tylko za co?
Czemu tak twierdzę? Otóż we wtorek zdekompletowałam sobie zastawę stołową, pomniejszając liczbę talerzy głębokich z 8 do 6, kiedy to próbowałam wyjąć stojący pod nimi półmisek i wszystko runęło w dół roztrzaskując się w drobny mak. We środę zaś, oblałam sobie dłoń wrzącą zupą i dość długą chwilę zajęło mi zdecydowanie co będzie lepszym sposobem na usunięcie szkód - przetarcie ręcznikiem, czy może spłukanie zimną wodą. Dziś jedynie wylałam odrobinę soku podczas obiadu, ale to tylko dlatego, że wykazałam się sporym refleksem (zupełnie nieoczekiwanym, biorąc pod uwagę moją leniwą osobę) i w porę uchwyciłam szklankę, ratując ją przed spotkaniem trzeciego stopnia ze stołowym blatem. Oczywiście najpierw, w swej niezgrabności, sama tę szklankę potrąciłam...
Aż boję się jutro wejść do kuchni...
Autor:
vainionn
0 komentarze:
Prześlij komentarz