Dziś była całkiem znośna pogoda - świeciło słonko i prawie nie padało, co prawda było odrobinę chłodniej, niż na to wyglądało, no ale w końcu mamy już połowę października, więc upałów raczej nie należy się spodziewać. Tak czy inaczej postanowiliśmy wykorzystać tę przerwę pomiędzy deszczowymi dniami i wybrać się w jakieś miłe i ładne miejsce, w którym można choć na chwilkę oderwać się od codziennych problemów.
Kiedy już udało nam się zebrać, co, odkąd na świecie pojawiła się Cyśka wymaga naprawdę wielkich pokładów cierpliwości i niebywałego skoordynowania, wyruszyliśmy nad jezioro Lough Neagh, podziwiać jachty w tamtejszej przystani.
Miejsce okazało się być niesamowicie urokliwe, biorąc pod uwagę, że ja w ostatnich czasach zapałałam wielką miłością do jednostek pływających, co można poniekąd wytłumaczyć moją wielką miłością do morza. Było tam mnóstwo ptaszysk: kaczek, mew i łabędzi, które łapczywie rzucały się na chleb rzucany im przez spacerowiczów i jedzących ludziom niemal prosto z rąk. Niutkowi bardzo spodobały się te wszystkie ptaki plączące się pod nogami i domagające czegoś do jedzenia. A mnie spodobał się jeden z łabędzi, który chyba pomilił pory roku, bo rozłożywszy swe wielkie skrzydła nieustannie adorował jedną z samiczek sunąc za nią po tafli jeziora. Było to naprawdę piękne widowisko.
Kiedy już znudziliśmy się ornitologią, poszliśmy na plac zabaw, na którym Niutek mógł dać ujście swoim niespożytym pokładom energii (oj tego, to Mu w ostatnich czasach nie brakuje). Młody sobie hasał, a M. i ja mogliśmy się oddać konwersacji nie przerywanej przez Jego ciągłe "mama", "tata" (odkąd wreszcie zaczął mówić, to gaduła z niego straszna) - widać małpi gaj jest o wiele bardziej fascynujący, niż rodzice.
Na koniec znaleźliśmy jakąś ścieżkę między drzewami i postanowiliśmy rozruszać nasze stare kości i zrobić sobie rodzinny spacer. Niestety trasa okazała się dość zdradliwa, ponieważ ze względu na panującą ostatnio deszczową aurę, szlak nie zdążył wyschnąć i po drodze czekały nas takie niespodzianki, jak kałuże, czy błoto. Jednak dzielnie pokonaliśmy wszelkie czyhające na nas przeszkody i zdołaliśmy powrócić do przystani.
A Cysia, spała jak aniołek prawie cały czas, a kiedy znudziła się samotnością w wózku, poprosiła swym donośnym krzykiem, żeby Ją w końcu stamtąd wyjąć. Znalazłszy się na moich rękach ponownie odpłynęła w objęcia Morfeusza...
Szkoda, że nadciąga zima, bo to oznacza, że takich wypadów będzie coraz mniej...
Autor:
vainionn
0 komentarze:
Prześlij komentarz